Amerykanie z Eternity X to bynajmniej nie debiutanci na progmetalowej scenie, a wręcz przeciwnie. Recenzowany krążek stanowi trzecie już po Zodiac (1994) oraz Mind Games (1995) pełnoczasowe studyjne dokonanie w dyskografii zespołu i tylko na konto ignorancji recenzenta zrzucić należy tak późne zainteresowanie się ową ze wszech miar ciekawą kapelą. Wiem, iż nie zwykłem szafować wysokimi ocenami na prawo i lewo, niemniej w tym wypadku stwierdzę na samym początku: panowie Keith Sudano - v, Jeff Shernov - g, Zeek - bas, Jamie Mazur - k tudzież Jimmy Peruta - dr stworzyli arcydzieło.
Progmetal, co doskonale wie każdy interesujący się tym gatunkiem, pochwalić się może niezwykle zróżnicowaną paletą kolorów - od pastelowych klimatów ala Camel z wyeksponowaną gitarą akustyczną tudzież fletem (np. fragmenty twórczości Payne's Gray lubo Shadow Gallery) po techniczny thrash (np. Watchtower) czy nawet death (np. Atheist). Jak odnajduje się w tym bogactwie muzyka Eternity X ? Pierwsze co przyszło mi do głowy to określenie: progmetalowy Pendragon gdzieś z płyt The World lubo The Window Of Life. Ale to oczywiście okropne uproszczenie akcentujące łatwość z jaką recenzowany krążek wpasował się w moje gusta. Kiedy słuchamy Eternity X najbardziej rzuca się w uszy niezwykła umiejętność wynajdowania przepięknych melodii. Czyli coś w rodzaju Shadow Gallery czy może Symphony X z dwóch ostatnich płyt ? Hm... jak już co to bliżej do tych ostatnich - ciągoty powerowe (a chwilami i thrashowe) panów z Eternity X delikatnie przewijają się przez cały album, choć pamiętać należy o odgórnych założeniach: ma być co najwyżej umiarkowanie szybko, za to wysmakowanie i po prostu pięknie. To ostatnie najtrudniej osiągnąć, ale w tym wypadku się udało. I to jak ! Muzyka Amerykanów oczywiście nie zamyka się w słowach, które dotychczas skreśliłem. Melodia melodią, zaś aranżacja aranżacją - a na tym polu recenzowana kapela ma co pokazać i pokazuje. Takie granie trudno jednoznacznie zdefiniować. Myślę, za głównym priorytetem było osiągnięcie bardzo wyśrubowanego stopnia niebanalnej melodyjności każdego z kawałków, ale zaraz za tym ustawia się wykreowanie królestwa porywających technicznych smaczków. Porównań do Shadow Gallery i Symphony X nie da się uniknąć (posłuchajcie np. przekrzykiwania sie gitary z klawiszami w The Edge Of Madness zakończonego sekwencją graną unisono - wspaniała puenta !), niemniej Eternity X odnalazło swoją własną, trzecią drogę - owo mocne nawiązanie do europejskiego, a zwłaszcza brytyjskiego neoprogressive. Taki A Day In Verse momentami do złudzenia przypomina mi Shadowland. Wiem, że podobne spostrzeżenia poczyniłem przy okazji dokonania Symphony X - Twilight In Olympus, niemniej człowiek dojrzewa z przesłuchaniem każdej kolejnej pozycji i teraz wspominaną reckę napisałbym z większą ostrożnością. A propo wspomnianych smaczków polecam The Edge Part III - niby jedną z krótszych kompozycji, ale... Proszę zwrócić uwagę na porywającą rozmowę (już nie przekrzykiwanie !) gitary prowadzącej z klawiszami i basem doprawioną zbiorowym refrenem. Proszę posłuchać też klasycznego nawiązania - właśnie takie szczególiki decydują o tym, że ledwie 5 - minutowy kawałek zawiera muzykę jak najbardziej progową w wyrazie. A reszta płyty ? Wystarczy spojrzeć na czasy - zapewniam, że ni jedna sekunda nie jest tu muzycznie przegadana. Progresje akordowe jakie stosują panowie z Eternity X nie są wyszukane, ale do diabła z tym - są piękne, a czego chcieć więcej ? Stąd właśnie wzięło się nawiązanie do Pendragonu, z którym ostatnio mam nieco na pieńku - szkielet melodyczny to względnie prosta, za to śliczna konstrukcja, której fantazyjne instrumentalne ozdóbki tudzież wykończenia stanowią o bogactwie i końcowym skomplikowaniu albumu. Tu nie trzeba się wsłuchiwać ze skupieniem w podaną materię wracając co i rusz do wcześniejszych fragmentów - tu wystarczy odpalić płytkę i szeroko otworzyć uszy - wspomniane bogactwo zostanie nam podane na tacy - chciejmy po prostu je przyjąć. Krążek chłonie się jednym tchem - melodia za melodią, instrumentalny smaczek za instrumentalnym smaczkiem - i tak przez ponad 70 minut. Zwolennicy efekciarskiej cyberiady raczej nie mają czego szukać - chyba że zadowolą ich pomienione smaczki - te jednak serwowane są przez zespół nie tyle z ostrożnością co, rzekłbym, usprawiedliwioną roztropnością. The Edge bywa porównywane do słynnego Operation: Mindcrime formacji Queensryche i może słusznie - biorąc pod uwagę konceptualny rozmach tudzież w mniejszym stopniu brzmienie. Pewnie wyjdę na heretyka, ale nigdy nie byłem wielkim fanem Geoffa Tate'a tudzież spółki - w moim skromnym pojęciu The Edge przyćmiewa swój odnośnik w każdym calu. Recenzje powiadają również o fragmencie O Fortuna z Carminy Burana Carla Orfa, ale nie dajmy się zwieść pozorom - to jedynie sample w The Edge Part II. Jeżeli ktoś chciałby posłuchać progmetalowej wersji tego wyśmienitego kawałka to polecam rodzimą produkcję zespołu Aion - Noia - to na wypadek jakbyście popadając w zachwyt nad obczyzną nie znali swojszczyzny. Za bardzo nie wiem co jeszcze tu napisać - słucham sobie recenzowanego krążka zachwycając się dźwiękami elektronicznego pianina, potęgą gitar lubo quasi-chórkami przypominającymi jako żywo dźwiękową ścieżkę z Titnica (The Looking Glass) i jest mi dobrze. Podkreślenia wymaga jeszcze jedna rzecz - muzyka Eternity X często bywa podniosła w wyrazie, nawet bardzo często - wystarczy przywołać początek tudzież koniec krążka - patos aż piszczy. Czy to źle ? Hm... ja lubię takie granie. Ale i na tym nie mogę zakończyć - o takim cudeńku chciałoby się pisać bez końca. Świetną wokalną robotę odstawia Keith Sudano często zmieniając brzmienie swego głosu wręcz nie do poznania - dobrym przykładem jest tu rozpisana na kilka głosów kompozycja The Edge Of Madness - aż się wierzyć nie chce ze wszystko to robi jeden człowiek. Z kolei w The Looking Glass napotkamy fragmenty o stylistyce operowej. Mój niekłamany zachwyt wzbudziła zwłaszcza końcowa część albumu. Baptized by Fire od kilku tygodnie okupuje fotel lidera na mojej liscie progresywnych hitów - to wręcz powalający motorycznością i pięknem melodii kawałek, nucę go praktycznie bez przerwy. Bardzo udana jest tez finałowa odsłona - ładnie wpleciono tu stylizację na muzykę dawną, a następnie nawiązano do introdukcji dobitnie podkreślając ideę koncept albumu. Coś prześlicznego. W całym tym słoiku moich zachwytów nad miodnością The Edge znajduje się jedna łyżeczka dziegciu - Eternity X na dzień dzisiejszy nie istnieje. Sudano rozwiązał formację nim zdążyła nagrać zapowiadany album From The Ashes. To piekielnie smutna informacja zważywszy na umiejętności muzyków i to czego zdążyli już dokonać. Ale trudno: mamy The Edge i cieszmy się z tego - tak pięknego, progmetalowego koncept-albumu dawno nie słyszałem. Polecam każdemu. Gorące podziękowania biegną dla Diany, Gancza i Tomka Pawlaka (last, not least !!!).