Swego czasu dotarły do mnie pogłoski o tym, że grupa zakończyła działalność. Okazało się, że potem nie dotarły o tym, że jednak z powrotem się zebrali, raptem rok później.
Pięć lat temu ich poprzednia płyta dosłownie wydarła mnie z butów. Z rozdziawioną gębą słuchałem jakiejś dziwnej, piekielnie atrakcyjnej muzyki, wykonywanej z zaskakującą lekkością, a do tego podobnej w zasadzie do … niczego. Albo do wszystkiego. Z perspektywy tych kilku lat , które minęły od czasu, kiedy „What We Must” posłuchałem i zrecenzowałem, uważam, że potraktowałem ten album nieco niesprawiedliwie. Dałem tylko 8 gwiazdek.
Zgodnie z regułą dwóch palców, lewej dłoni, oraz zgodnie z prastarą tradycją, moja ulubiona płyta roku ukazuje się tak mniej więcej przed Wielkanocą. W skrajnym wypadku nawet jeszcze w roku poprzednim (w okolicy Bożego Narodzenia 2005 roku dostałem promosa debiutu Gargamela, który oficjalnie miał wyjść dopiero w lutym). Rok 2010 nie był pod tym względem wyjątkowy, bo zanim wszystkie śniegi zdążyły stopnieć, to już wiedziałem, że będzie to „One-Armed Bandit” Jaga Jazzist. Ktoś bardziej zorientowany mógłby się zapytać czego tak późno – bo przecież ten krążek ukazał się już pod koniec stycznia, kiedy śniegi u nas nawet nie zamierzały topnieć, a sypało jak głupie (szczególnie na zachodzie Polski – Wrocław takiej zimy pewnie od Hitlera nie widział :) ). Ale ja dotarłem do tego krążka dopiero pod koniec marca.
Jeden z moich znajomych, który posłuchał tą płytę wcześniej autorytatywnie stwierdził – pierwszy najlepszy. Nie chodziło mu oczywiście o "The Thing Introduces...", bo to kilkadziesiąt sekund fałszowania równo ton w ton (coś jak “Forward March” z “First Circle” Methenego), tylko oczywiście o następny, tytułowy. Za pierwszym odsłuchem też bym się zgodził. Główny motyw, który momentalnie zapada w pamięć, przypomina temat przewodni z jakiegoś serialu sensacyjnego z lat sześćdziesiątych, albo siedemdziesiątych typu „Randall i duch Hopkirka”, „The Persuaders!”, czy „Święty”. Ale potem trudno nie zauważyć „Toccaty” – kilka nut granych staccato na fortepianie, z towarzyszącym w tle ksylofonem stanowi „kręgosłup” tego kawałka, a poszczególne instrumenty „dogadują” coś od siebie i tak przez cały utwór. Teoretycznie takie rozwiązanie może sugerować monotonię, praktycznie - to mój ulubiony utwór na Jednorękim Bandycie. Jeśli ktoś zna muzykę Philipa Glassa do filmu „Koyaanisqatsi” – to jest właśnie w takim klimacie. Oczywiście tytułowy też mi się bardzo podoba, poza nim na pewno jeszcze "220 V/Spektral", "Prognissekongen" i finałowy "Touch of Evil". Celowo nie piszę lepszy, gorszy – tu nie ma słabszych utworów, tytuł płyty roku do czegoś zobowiązuje. Najwyżej mogą mi się mniej podobać.
W porównaniu z „The Stix” i „Livingroom Hush”, „What We Must” była nieco inna – zespół zrezygnował nieco z elektroniki na korzyść „żywego” rockowego grania (jakoś nie chce mi przejść przez klawiaturę termin „nu jazz” – dla mnie to jakoś specjalnie jazzowe nie jest). „One-Armed Bandit” jest pewnym powrotem do przeszłości – elektroniczne beaty pojawiają się od czasu do czasu (głównie ostatnie dwa utwory). Na pewno jest ich mniej niż dawniej, ale i tak więcej niż na „What We Must”, gdzie ich praktycznie nie było. I to była słuszna koncepcja, bo w tej muzyce żywy perkusista sprawdza się lepiej niż maszyna. Automat nie swinguje. Kolejna różnica – nieco inny klimat krążka w porównaniu z poprzednim. Tam było tak spontanicznie, wesoło, beztrosko, pogodnie. Teraz jest poważniej, dojrzalej muzycznie. Brakuje tu może lekkości poprzednika, ale przebija go czymś, co można nazwać kulturą muzyczną – coś, co było wcześniej spontaniczne, teraz wydaje się wypracowane w studiu, w pocie czoła, ale efekt jest równie dobry.
Recenzję „What We Must” zacząłem od niezbyt pochlebnej opinii o nowym (wtedy) kanale Telewizji Polskiej TVP Kultura. Minęło pięć lat i z takiego nieco brzydkiego kaczątka wyrosło to na całkiem poważnego łabędzia – intelektualistę. Filmy, koncerty, kultowa już „Archiwizja” – oferta programowa dla widza, który nie uważa kolejnej edycji „Tańca z glizdami”, czy „Po co oni śpiewają” za wyżyny sztuki telewizyjnej – idealna. Ale niestety, ponieważ tzw. telewizją publiczną przez ostatnie kilka lat rządziła banda ignorantów, zajmujących się głównie polityką, to kasa się skończyła i te ćwierć-inteligenty oszczędności zaczęły właśnie od TVP Kultura. Obcięli budżet prawie do zera i od stycznia lecą same powtórki. A dla stada nawiedzeńców (tu wpisz nazwiska kilku swoich „ulubieńców”), którzy na Woronicza udają dziennikarzy, to jakoś kasy nie brakuje…
Kurde, gdzie by tu wstawić, że „Book of Glass” to numer bardzo w stylu Pata Metheny…?