Święta za pasem. Kevin znów będzie sadystycznie katował nieszczęsnych złodziejaszków, John McClane kolejny raz uratuje świat, a George Michael będzie wypominał ukochanemu, co też tamten zrobił mu w zeszłe święta. Bo jak Boże Narodzenie, to „Home Alone”, „Die Hard” i „Last Christmas” oczywiście musi być. A, i rzecz jasna, Chris Rea zaś jedzie do domu na święta. A u mnie? U mnie kolejne święta – znaczy, Mruczuś musi być.
Lubię Knopflera. I solo – choć „Shangri-La” i „Kill To Get Crimson” były w sumie takie sobie – i z wiadomym zespołem. Gdy zauważył, że na wysokości „On Every Street” oczekiwania publiki wobec Dire Straits rozmijają się z tym, co chciał grać i co jego interesowało w muzyce – odstawił zespół do lamusa i zaczął nagrywać pod własnym nazwiskiem. „Golden Heart” wyznaczyło zakres jego zainteresowań i poszukiwań muzycznych – rock, tradycja muzyczna Wysp Brytyjskich, wreszcie muzyka amerykańska – blues, folk i country. W podobnym stylu utrzymana była – równie udana – płyta „Saling To Philadelphia”. Oba te albumy wypełniła muzyka bardziej akustyczna, wyciszona, mniej przebojowa niż za czasów Straits, ale równie wciągająca.
Kolejny solowy album Marka przyniósł – jak dla mnie – jeden z najpiękniejszych świątecznych utworów w historii. Tytułowy „The Ragpicker’s Dream”. Forma bardzo prosta: subtelnie prowadząca melodię gitara akustyczna, trochę fortepianu, delikatnie zaznaczająca rytm perkusja, kontrabas, dodające klimat łkanie gitary pedal steel, charakterystyczny, trochę opowiadający, trochę śpiewający głos Mruczusia. Po raz kolejny – minimum środków, maksimum efektu. Po tym, jak pewien miły Pan w radiowej Trójce ozdobił swój wywiad z Knopflerem fragmentami tej nowej płyty, z tytułowym „Ragpickerem” właśnie – płytka owa bardzo szybko trafiła na moją półkę. I co święta umila czas przy choince. Zresztą nie tylko co święta i nie tylko przy drzewku.
Pogrążonych w żalu po Dire Straits na pewno pocieszyła druga perła z tej płyty - „Why Aye Man”. Konkretne, rockowe granie, z drive’em, z kopem: opowieść o bezrobotnych Anglikach, którzy w latach 80. szukali roboty w Niemczech, zresztą wykorzystana w opartym na tym samym temacie serialu „Auf Wiedersehen Pet”. Takich bardziej rockowych utworów jest na tym albumie niewiele: jeszcze „You Don’t Know You’re Born” z ładną solówką na gitarze i „Coyote”. W reszcie dominuje akustyczny, balladowy nastrój. Knopfler znów przypomina o swoich amerykańskich inspiracjach: choćby w „Marbletown”, jakby żywcem przeniesionym z delty Mississippi. Choćby w „Quality Shoe”, gdzie składa hołd jednej z legend country – Rogerowi Millerowi. W stylu country utrzymany jest „Daddy’s Gone To Knoxville” – niestety najmniej udany fragment tej płyty: to country (ze skrzypcami) wypada tutaj zbyt sztampowo i knajpowo.
Jak dla mnie, trzecią perłą z tej płyty jest smutna ballada „A Place Where We Used To Live”. Głównym jej tematem jest przemijanie, odchodzenie w niebyt miejsc, z którymi jest się związanymi emocjonalnie. Jak sam zainteresowany mówi, napisał ten utwór, gdy dowiedział się o wyburzeniu małej szkoły, w której niegdyś się uczył. „…Była taka mała szkoła, gdzie uczyli mnie, jak napisać moje imię. Ale czas był okrutny. Czas nie wie, co to wstyd…” Równie piękną kompozycją jest „Fare Thee Well Northumberland”. Podobnie jak „Why Aye Man” opowiadająca o ucieczce, porzuceniu rodzinnych stron. Zaczyna się w wyraźnie brytyjskim klimacie, po czym powoli dryfuje – znów – w stronę delty Mississippi.
W wersji limitowanej słuchacz dostaje jeszcze jedną płytę. Zawiera ona filmik do obejrzenia – „Why Aye Man” na żywo – i cztery nagrania live: „Why Aye Man” (ta sama wersja co na filmie) i „Quality Shoe” z koncertu w Shepherds Bush Empire oraz „Sailing To Philadelphia” i „Brothers In Arms” z Massey Hall w Toronto. Ładne granie, choć „Towarzysze broni” wypadli dość niemrawo. Ale cóż – „time has no shame…”