Pilnie śledzę poczynania piekarskiej Osady począwszy od udanego debiutu „Osada Vida”, który zagościł u nas już w 2004 r. Podobało mi się podejście zespołu do muzyki, drobne eksperymenty z elektroniką, wplątanie elementów stylizowanych na cold fusion, funky czy progmetal. Ostatecznie to właśnie wokół tego ostatniego zespół skupił się na kolejnych swoich produkcjach. O ile cierpliwa praca muzyków przysporzyła im tyle krytyków co miłośników – nie przebierali w nutkach, momentami po wysłuchaniu „Three seats..” czy „The Body Parts” miałem odczucie bycia przytłaczanym nadmierną ilością dźwięków produkowanych przez gitarzystów. Potrafiło to zmęczyć. Stara zasada – tłumić dźwięki, puszczać co 5, może będzie z tego melodia. Jak jest tym razem?
Jest świetnie. Ten mocno niedoceniany na scenie zespół prężnie wyzwala z siebie coraz to nowe pokłady emocji, eksploruje ciekawe obrzeża stylu zwanego progmetalem, zahaczając o mój ulubiony neurotyczny Discipline. Poziom „zaFunky’owania” muzyki jest wysoki, nadal mamy fajne i ciekawe pokazy jazzowych fajerwerków poobkładanych dobrymi klawiszowymi i gitarowymi solówkami, hammondami, stylizowanymi na mellotron klawiszami. I ten niepasujący do wszystkiego wokal Łukasza Lisiaka. Dokładnie taki jak Matthew Parmenter z Discipline! Ta płyta to troszkę i pociągnięcie stylistyki „The Body Parts Party” ale także głębsze sięgnięcie do jazzowego klimatu, jaki Osada Vida doskonale buduje w swoich melodiach. Utwory są dłuższe, bardziej rozbudowane, pełniejsze w brzmieniu i w końcu nie mam wrażenia że dostałem się pod młockarnię. Są fajnie zbudowane momenty dające wytchnienie słuchaczowi, jak choćby 7-10 minuta w "Childmare", gdzie po ostrej funkowej jeździe wchodzi pod rytmikę perkusji i szybkich plam klawiszowych całkiem fajne i melodyjne solo. Tego mi brakowało na poprzednich produkcjach kwartetu z Piekar! Przede wszystkim zespół doskonale chyba znany jest z pomysłowości. Nie ograniczają się tylko do jednego stylu, nie starają się gryźć oklepanego do bólu tematu ale dalej eksplorują. Elektronika w "Lack of Dreams" czy …. Tu może zaskoczę ale mroczny, troszkę trącający o fado i klimaty bardziej znane z debiutu Indukti, podwójny temat „Is that Devie from Spain /Too” to mało spotykane wśród naszych zespołów połączenie. Dwa utwory, jeden pod postacią krótkiego wprowadzenia w temat pod dźwiękami akustycznymi zbliżonymi do flamenco, drugi już bliższy stylowi Indukti przeplatany miłym jazzowym graniem i milusim moogiem na uspokojenie. Ale bez miazgi, nie ma już ścigania się między gitarzystami – który więcej upcha dźwięków w jednym takcie. Skaczą po biegunach, drażnią klimatami, popisują się sporymi możliwościami, które chyba wydają się być jeszcze nie do końca przez sam zespół odkryte.
To w końcu dla kogo nagrali tę płytę? Fani progmetalu omijają ją szerokim łukiem, maniacy jazzu raczej nie odkryją w niej nic interesującego – za ostra. Fani Cold Fusion czyli m.in. Indukti, Spaced Out, Liquid Tension 3/Experiment a także Discipline i innych okolicznych dźwięków będą wprost zachwyceni. Nie można już ich posądzić o zapatrzenie się w Porcupine Tree (kompletnie nie ten styl) ani „riversajdyzm” , który nagle po 2004 r. eksplodował w okolicach progresywnych. Nie – nie w przypadku Osady. To udany album, znacznie lepiej przygotowany muzycznie od poprzednich. Brakuje mi w nim troszkę eksperymentów z debiutu, ale poprawili się w kwestii kompozycji. Nie dość że nie ma się do czego przyczepić, to jeszcze człowiek słucha krążka nie wiedząc czego się spodziewać – muzyka jest nieprzewidywalna – tam, gdzie oczekujemy łamańca – wolna klimatyczna plama, gdzie właśnie miało być spokojnie – jedzie walec przy wtórze maszyn budowlanych.
Ten nowoczesny styl jeszcze w naszym kraju nie znalazł zbyt wielu miłośników, ale wszystko przed grupą …. O ile zmienią swoją strategię promocji i nazwę (koncert w takim mieście jak Wrocław w piątek o 19 ?!??! ktoś się chyba nie wyspał podejmując taką godzinę!). Bardzo chciałem obejrzeć ich na żywo, ale godzina nierealna, by do domu na czas po pracy dojechać. I gdzie tu mówić o koncercie. Generalnie – mocno żałuję, że zespół nie pozwolił mi siebie poznać na żywo. Bo na krążku – sama przyjemność słuchania i recenzowania materiału chyba najbardziej niedocenianego zespołu, który ma szansę tym albumem zrobić sporo zamieszania.
I tu mam dylemat – czy to tylko dla wielbicieli tematu, czy faktycznie obiecujący, czekający na entuzjastyczne przyjęcie materiał.