Maksyma „co cię nie zabije, uczyni cię silniejszym” doskonale pasuje do kariery The Red Masque: mimo ciągłych rotacji w składzie i niemal czteroletniego okresu, jaki upłynął od ich ostatniego studyjnego wydawnictwa, Fossileyes ukazuje się w barwach nowej, większej wytwórni i – najogólniej rzecz ujmując – prezentuje wysoki poziom, do jakiego zespół zdążył nas już przyzwyczaić. Amerykanie nadal eksplorują mroczne odmęty nurtu avant-prog, jednakże ich brzmienie na tym krążku jest zdecydowanie cięższe i bardziej skomasowane. Zamiast swobodnych improwizacji i subtelnych akustycznych pasaży mamy zatem potężne, dudniące bębny i ścianę zamplifikowanych gitar, łamiących się w skomplikowanych labiryntach dźwiękowych. Owo nieoględne podejście do materii muzycznej nasuwa nieodzowne skojarzenia z późniejszymi dokonaniami King Crimson, ale surowość i ciężar niektórych partii każe przywołać też takie nazwy, jak Sleepytime Gorilla Museum, Indukti czy nawet Meshuggah. Fossileyes niewątpliwie daje ostro po uszach, jednakże The Red Masque wypracowali na tyle charakterystyczny styl, że pomimo sporych różnic w stosunku do ich poprzednich wydawnictw, całość jawi się jako konsekwentna realizacja ich własnej koncepcji grania. Zwłaszcza, że grupa dwoi się i troi, by podtrzymać posępną, lovecraftowską atmosferę, z jakiej znana jest ich muzyka. Nawiedzone inkantacje wokalne, dyskretne owadzie szmery, laboratoryjny chłód elektronicznych modyfikacji brzmienia, kolaże nakładających się na siebie egzotycznych dźwięków, wszystko to kreuje nastrój niesamowitości, niepokoju i grozy. Jednakże rzeczywista monstrualność tej muzyki materializuje się najpełniej w samym ekscesie natężenia dźwięków, generowanym przede wszystkim przez potężne, burzliwe partie basu oraz pełną sprzężeń, jazgotliwą grę gitary. Owo nagromadzenie środków wyrazu czyni Fossileyes albumem niewątpliwie niełatwym w odbiorze, wymagającym od słuchacza sporej pracy intelektualnej w celu uchwycenia wszystkich detali i zamysłu artystycznego, który kryje się za tą gęstwiną dźwięków. Warto jednak podjąć to wyzwanie, gdyż album zdecydowanie zyskuje wraz z kolejnymi odsłuchami. W niektórych momentach brak może nieco przestrzeni lub bardziej urozmaiconego brzmienia, przez co napięcie w połowie krążka wyraźnie siada, ale na szczęście całość kończy potężny, ponad dwunastominutowy walec, który zmiata z powierzchni wszelkie miałkie wątpliwości czepialskiego recenzenta.