O avant-progowym zespole The Red Masque miałem już przyjemność całkiem niedawno co nieco napisać, przy okazji recenzji ich debiutanckiej EP’ki „The Death of the Red Masque”, która zrobiła na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Po jej wydaniu zespół nie próżnował i dość szybko zaszył się w studio, celem nagrania kolejnego mini albumu, który miał skrócić czas oczekiwania na ich pierwszy pełno-wymiarowy krążek. Tak się jednak zabawnie złożyło, że planowany jako EP’ka materiał podczas sesji rozrósł się do prawie pięćdziesięciu minut i tak przyszło mi recenzować debiutanckiego „długograja” grupy. I muszę przyznać, że jestem z takiej sytuacji niezwykle zadowolony, tym bardziej, że zostałem bardzo miło zaskoczony tym krążkiem. Zaskoczony, ponieważ The Red Masque dokonali w dość krótkim przecież okresie czasu niebywałych postępów… Właściwie tylko jeden utwór, i to też nie do końca, przypomina zawartość debiutanckiego materiału, całość jest natomiast bardziej akustyczna, przestrzenna i melodyjna, dzięki czemu brzmi świeżo i ciekawie. Zresztą każdy z zaprezentowanych tu czterech utworów zasługuje na oddzielne przedstawienie…
Otwierający płytę „Haruspex” to trwająca ponad dwadzieścia cztery minuty improwizacja. W przeciwieństwie jednak do „Ended Ways” z poprzedniej płyty, ta ma zdecydowanie bardziej minimalistyczny charakter. Rozpoczyna ją… dźwięk nakręcania muzycznej lalki z Chin, która, sądząc po obrazku i adnotacjach na okładce, miała niemały wpływ na kształt tej płyty. :-) Utwór rozwija się bardzo powoli: poszczególne dźwięki są jakby zawieszone w przestrzeni, pojawiają się i znikają, czasem podejmując jakiś wspólny temat, a czasem po prostu wybrzmiewając, by ustąpić miejsca kolejnym… Całość zagrana jest jednak z niesamowitym wyczuciem, dzięki czemu kawałek ten brzmi zaskakująco spójnie - muzycy umiejętnie panują nad dźwiękami i ich atmosferą, kontrolując napięcie przez cały czas trwania utworu. W „Haruspex” także najpełniej słychać bogactwo brzmieniowe i różnorodność instrumentalną muzyki, jako że w twórczości The Red Masque, oprócz tradycyjnego zestawu instrumentów, można usłyszeć także całą masę rozmaitych perkusjonaliów, harfę, didgeridoo, psalterion, czy z bardziej dziwacznych wynalazków: wspomnianą już lalkę, czy też pianino-zabawkę (!!). Zresztą te „zwykłe” instrumenty także często wykorzystywane są w dość nietypowy sposób, tworząc konglomerat dziwnych, acz niezwykle wciągających dźwięków. Cóż, rozpoczynanie płyty kawałkiem, który trwa więcej niż cała reszta razem wzięta, jest dość ryzykownym zabiegiem, The Red Masque udało się to jednak znakomicie! Wyśmienity utwór, prezentujący prawdziwą paletę zróżnicowanych i ciekawych brzmień, który trzyma w napięciu aż do samego końca.
Kolejnym jest, znany już z koncertowego wykonania „Birdbrain”, tu jednak zaprezentowany w nowej, przearanżowanej wersji. Kawałek ten chyba najbardziej przypomina utwory zawarte na „The Death of the Red Masque”: dominują brzmienia gitary elektrycznej i zapętlone rytmy, nie brak w nim jednak także kilku niespodzianek… Mamy tu bowiem zarówno niemal klasycznie art-rockową, gitarową solówkę, jak i smakowity transowo-elektroniczno-psychodeliczny motyw, który kończy się równie niespodziewanie, jak się zaczyna. Ukoronowaniem utworu są jednak fenomenalne partie wokalne. Lynnette Shelley udowadnia, że posiada naprawdę niesamowity głos: niezwykle czysty, silny i o dość szerokiej skali, a że jej aranżacje wokalne należą także do oryginalnych i ciekawych, to całość robi naprawdę wielkie wrażenie…
Po mrocznym i psychodelicznym „Birdbrain” zespół powraca w bardziej akustyczne klimaty, bowiem „Afterloss” jest utworem opierającym się przede wszystkim na świetnych dialogach gitary akustycznej i harfy, nad którymi unosi się głos Lynnette. Mimo że jest to kawałek dość tradycyjny i, jak na The Red Masque, całkiem melodyjny, to zespół po raz kolejny wykazał się tu sporą kreatywnością. Bardzo fajnie wypadają inspirowane flamenco partie gitary akustycznej (zwłaszcza w zestawieniu z tekstem Szekspira), całkiem ciekawie także użycie głosów męskich (jednakże chyba głównie dlatego, że jest ich niewiele ;-)) , nie brak tu także skomplikowanej struktury z duża ilością zmian tempa oraz obowiązkowej wstawki dziwaczno-eksperymentalnej. :-)
Płytę kończy „Cenotaph”, czyli solowy popis Nathan-Andrew Dewin’a na harfie i jest to niewątpliwie kawałek, który chyba najciężej mi opisać, jako że całość opiera się właściwie tylko na zmianach w grze jednego instrumentu. Dominuje spokojna, dość nostalgiczna atmosfera, podkreślana delikatnymi muśnięciami strun i ciepłym brzmieniem instrumentu. Trochę denerwuje wysoki poziom szumów, który w tym utworze jest szczególnie wyraźnie słyszalny, choć z drugiej strony całość wypada całkiem przyjemnie… No może jeszcze mogłaby być odrobinę krótsza…
Przyznam się szczerze: nie spodziewałem się… że ta płyta będzie aż tak dobra!!! Zespół poczynił niewiarygodne postępy od czasu swojej debiutanckiej EP’ki i na „Victoria and the Haruspex” prezentuje się niezwykle dojrzale i interesująco. The Red Masque udało się bowiem zachować charakterystyczne dla nich: gęstą i mroczną atmosferę utworów oraz ducha eksperymentalizmu, a jednocześnie wpuścić do nich więcej przestrzeni i melodii, co dało naprawdę imponujący efekt!! Jeśli na równi z pięknymi melodiami potraficie docenić innowacyjność i kreatywność w muzyce, jeśli potraficie dostrzec w niej wyzwanie, to bardzo gorąco polecam Wam ten krążek, który już teraz ostro namieszał w moim osobistym podsumowaniu roku.