W ostatnich kilku latach tradycją Caladana stało się, że obok recenzji albumów plasujących się gdzieś w granicach gatunku określanego jako rock progresywny, pojawiają się także teksty o ciekawych i godnych uwagi produkcjach z zupełnie innych stylistycznie rejonów. I ja postanowiłem więc nawiązać do tej „nowej świeckiej tradycji” i zaprezentować Państwu trzy moje ulubione, tegoroczne (no, prawie…) wydawnictwa z nurtu rocka alternatywnego.
Na pierwszy ogień pójdzie The Gossip, młoda amerykańska grupa, mająca na swoim koncie dwa studyjne krążki: debiutancki „That’s Not What I Heard” oraz właśnie „Movement”. Muzycznie są to pozycje znajdujące się na zupełnie przeciwległym biegunie niż główny obszar zainteresowań Caladana. W twórczości The Gossip, określanej jako garage rock, czy post punk, chodzi bowiem o wszystko to, czym rock progresywny nie jest: prostotę, surowość, bezpośredniość… O dziwo jednak, te zaaranżowane zaledwie na dwa instrumenty, oparte na kilku akordach utwory posiadają ogromną siłę wyrazu. Poteżne bębnienie, maksymalnie przesterowane gitary i rozdzierające wokale, składają się na autentyczną i przepełnioną pasją całość, przy której nogi same rwą się do tańca. Niesamowite ile emocji i głębi można zmieścić w zaledwie trzydziestu minutach tak prostego grania!! Niewątpliwie spora w tym zasługa brzmienia „Movement”, które choć surowe, to jednocześnie posiada moc i podkreśla bluesowe korzenie grupy, dzięki czemu materiał ten zyskuje specyficzny „groove”. Tym jednak, co przesądza o genialności tego krążka, jest jeden konkretny i dający się wyodrębnić składnik – głos Beth Ditto, wokalistki o charyzmie i sile ekspresji godnej największych gardeł. W samych jej wokalach doszukiwać się można całego spektrum odniesień, które składają się na muzykę The Gossip: punkowy brud i zadziorność, rockowa moc, bluesowa melodyka oraz żarliwość i zaangażowanie charakterystyczne dla muzyki gospel. To przede wszystkim w śpiewie ukryty jest ten ogromny ładunek emocjonalny, który tak porywa przy słuchaniu „Movement” i dzięki któremu ta płyta – w swojej kategorii – stanowi takie malutkie arcydzieło…
Największą wadą albumu jest natomiast jego… dostępność, a raczej jej brak. Wielka szkoda, że tak szanowana (co prawda raczej w undergroundzie) wytwórnia, jak Kill Rock Stars, nie doczekała się rzetelnej dystrybucji w naszym kraju. Dla chętnych pozostaje sprowadzenie poprzez Internet – zaręczam, że jeśli lubicie Państwo bezpośrednie i brudne rockowe granie, które przy tym nieźle „buja”, nie zawiedziecie się na tym krążku!