Ta płyta wpisuje się w zamieszanie, które miało miejsce w muzyce na przełomie lat 80tych i 90tych; z pozycji outsidera ubarwia tamtejszy okres, jest czymś egzotycznym. Jednocześnie była oficjalną inauguracją artystycznej działalności jednej z ciekawszych osobowości sceny rockowej i pochodnych. Billy Corgan, bo oczywiście o nim tutaj mowa, chce czy nie chce, najprawdopodobniej do końca życia (i oby żył jak najdłużej) oraz po nim będzie kojarzony głównie ze Smashing Pumpkins. W nowym tysiącleciu musiał sobie zdać z tego brutalnie sprawę, kiedy na koncertach innych jego projektów publiczność domagała się takich utworów jak „bullet with butterfly wings” czy „disarm”... Zresztą Corganowi w pewnym momencie wcale to już nie przeszkadzało i utwierdziło w przekonaniu o słuszności reaktywacji jego macierzystej kapeli. Co ciekawe sam kiedyś powiedział w jednym wywiadzie, że odmówić graniu w Smashing Pumpkins, to jakby odrzucić propozycję zastąpienia Lennona w The Beatles... Dość to przewrotne, ale właśnie takim jest człowiekiem, na dodatek nie cieszy się najlepszą reputacją, współpraca z nim bywa koszmarem.
Tak czy inaczej najważniejsza jest muzyka, a Corgan stworzył jej ogromne ilości i ciągle produkuje sporo, wciąż na wysokim poziomie. Jest też perfekcjonistą, to się liczy, jednocześnie typowym zespołowym dyktatorem oraz przede wszystkim wizjonerem, który produkcję debiutanckiego materiału przypłacił załamaniem nerwowym. Dalej łatwiej też wcale nie miało być.
„Gish” jest płytą, która wydaje się brzmieć odrobinę archaicznie, podejrzewam, że to brzmienie na początku lat 90tych też wydawało się nieco zaskakujące. Jednak dla samego zespołu był to czas ciągłych brzmieniowych zmian; słuchając materiałów demo z 88 roku czy 89 zaskakuje, że ta muzyka wydaje się absolutnie nasiąknięta tamtymi czasami (nie zaczynał więc Corgan jako prekursor) i wyraźnie jedną nogą wciąż głęboko w cold wave. I być może to mały krok dla ludzkości, ale wielki dla zespołu, by się przemienić, by odnaleźć w sobie coś bardziej psychodelicznego (LSD było podobno w dość dobrych stosunkach z muzykami wtedy).
Album otwierają klasyczne już „i am one” i „siva”, utwory raczej szybkie (przestoje tylko po to by zaatakować następnie ze zdwojoną siłą), bezpośrednie, motoryczne, z szybkimi, szalonymi solówkami. Do tego typu kompozycji dorzuciłbym jeszcze „bury me” (sam początek w śmieszny sposób podobny do „tales of a scorched earth”?) czy „tristessa”. Z drugiej strony z kolei nieco dłuższe, stopniowo rozwijające się, z przestrzenią, którą Corgan wyśmienicie wykorzystywał, przekształcał, zapełniał na koncertach, czyli taki „rhinoceros” albo „window paine”.
Co łatwo wyłapać to często bardzo wysunięty bas, jak chociażby w wyżej wspomnianym „window paine”, gdzie zdaje się on być sensem pierwszej części utworu. A w przyjemnej balladzie „crush” jest swoistym przecinkiem, który ma swoje absolutnie niezastąpione miejsce w zwrotce, a jednocześnie brzmi jak zwykłe ćwiczenie skali.
Corgan przemycił też w tym albumie jedną niezaprzeczalną perełkę, dzieło na pograniczu oniryzmu, z niesamowitym klimatem, pozornie kruchym i magicznym – zamykający całość „daydream”.
Być może jest to dzieło, które nieco się zestarzało, w którym miejscami ciężko doszukać się śladów dzisiejszych Pumpkinsów, ale fakt, że do 1994 był najlepiej sprzedającą się płytą niezależnej wytwórni, o czymś jednak świadczy. Corgan (nie ma co ukrywać, że on był niezaprzeczalnym liderem, kompozytorem, kapitanem i okrętem w jednym itd.) gra tutaj agresywnie, ale nie jest to ta niepohamowana wściekłość z późniejszych płyt, potrafi być melancholijny, ale to jeszcze nie te porywające emocje (patrz: „disarm”), jest pomysłowy, ale na pewno nie objawił swojego geniuszu w całości. Płyta jest jakby wewnętrznie wyważona, zrównoważona, ostrożna, ciekawą rozgrzewką przed tym, co musi nastąpić. Zastanawiający jest jednak dobór utworów, zespół posiadał ich całkiem sporo w zanadrzu, miał też niemałe doświadczenie studyjne. Znaczna część „Gish” pochodzi z sesji z 1988-89 roku (reel time studios); wydaje mi się, że muzycy mogliby spokojnie wykorzystać inne utwory z tamtych czasów (np. „honeyspider”, „sun”, „daughter”, „bleed” czy „waiting for you”) i płyta wyszłaby w efekcie końcowym o wiele ciekawiej oraz różnorodniej.
Co jeszcze warto mieć na uwadze: album wyprodukowany został przez Butcha Viga, człowieka, który po tej płycie zajął się niejakim „Nevermind”...