Tym razem Nadja szarpnęła się na godzinny utwór, który jednak nie spełnia nadziei związanych z długą, porywającą podróżą w świat okolic ambient-drone. I nie ma co ukrywać, ciche dźwięki na początku ledwo zipią i gdy wchodzi charakterystyczna, szumiąca fala pozostałych instrumentów, nie przynosi to żadnej konkretnej wizji płyty, specjalnie nie zachwyca.
Jest to album, który przypomina dryfowanie na tratwie, nie ma wioseł, nie ma namiastki silnika, nawet rąk czy nóg nie chce się angażować do nadania jakiegoś sensownego kierunku. Lekko kołysze, jest duszno, czasem zawieje wiatr, który przyniesie chwilę orzeźwienia i nic poza tym. Ocean jest szeroki, nie widać jego końca, wszystko wydaje się dość monotonne i bezgraniczne. A człowieka coraz bardziej suszy.
Mimo to mamy do czynienia dziełem na swój sposób epickim, ocierającym się o patos i chwile wymuszonych, mozolnie budowanych uniesień. Wychodzi tutaj jednak wciąż osobliwa monotonia, z którą zespół wcześniej dawał sobie radę. Chwile bardziej głośne są tylko trochę słabsze od ambientowych stonowanych pasaży, do których stopniowo wkradają się kolejne warstwy gitar. Jest to jak światło-nadzieja spadająca na biednego człowieka na tratwie, po której następuje najkonkretniejsza i najprzyjemniejsza część utworu oparta na niskim, ciężkim i marszowym riffie właściwie bez dodatków. I można powiedzieć, że ta ciekawsza część płyty zaczyna się właśnie od trzydziestej piątej minuty, gdzie przygniatające brzmienia gitar wprowadza powolny rytm i ustępuje to dopiero po prawie kwadransie. Następnie daje o sobie znać jeszcze jedno ambientowe tło, którego celem jest doprowadzić słuchacza w miłej atmosferze, mimo groźnych pomruków w tle, do rozpoczynającego się koło pięćdziesiątej minuty, klasycznego niemal dla Nadja grande finale.
Nie ma więc tu czym się zachwycać, jak wyżej wspomniałem jest zbyt monotonnie, niewiele się dzieje, a gdy już coś się dzieje, to nie przekonuje to do siebie. I również nie najlepiej prezentuje się warstwa emocjonalna płyty, raczej nikt nie poczuje tu takich dreszczy, jak w przypadku Bodycage (2005) czy I Have Tasted The Fire Inside Your Mouth (2004), ciężko będzie też o chwile realnej zadumy...