Cudze chwalicie, swojego nie znacie. Ta stara maksyma znajduje szczególne odniesienie do mojej skromnej osoby, gdyż nigdy nie ukrywałem, iż odnoszę się do rodzimej twórczości progmetalowej z dużym dystansem. Sceptycyzm mój został jednak znacznie nadwątlony, a to za sprawą płyty, która pewnego pięknego dnia trafiła w me ręce z samego miasta Łodzi.
Kwintet Pathology istnieje już (lub dopiero) trzy lata. Założycielem był „tandem wioślarski” w osobach Adama Jełowickiego i Marcina Kulczyckiego, którzy na przekór knajpiarsko - ludystycznym tendencjom polskiego tzw.”rynku” podjęli ryzyko podążania mało komercyjną ścieżką „progresywnego łomotu”. Po nieuniknionych (jak to zwykle bywa) roszadach personalnych skład zespołu ustabilizował się na tyle aby zapadła decyzja o rejestracji materiału demo co miało miejsce w "studio na dachu”.
Mimo, że użyłem sformułowania „demo” przedmiotowy album można właściwie traktować jako nieoficjalny debiut wydawniczy. Znając rzeczywistość fonograficzną w naszym „rozczochranym do granic możliwości” kraju praktyki takie stosowane są na porządku dziennym. Na szczęście częste są przypadki wydawania płyt „własnym sumptem” również w krajach o dalece bardziej ustabilizowanej sytuacji rynkowej. Cóż, jak wspomniałem wcześniej progresywny metal jest gatunkiem mało popularnym, trafiającym raczej do wąskiego grona odbiorców co nie ułatwia podpisania stosownego kontraktu z odpowiednim label’em.........przejdźmy jednak do muzycznej zawartości albumu bohatera niniejszej recenzji.
Pathology należy do rosnącego w zastraszającym tempie grona zespołów uprawiających tzw. „bezklawiszowy progmetal”. Co prawda za sprawą gościnnie występującego Piotra Szymanowicza pojawiają się zgrabnie wplecione dźwięki pianina lecz pełnią one rolę czynnika tworzącego odpowiedni nastrój w odpowiednim momencie. Muszę przyznać, że brak keyboardów w żaden sposób nie zuboża brzmienia grupy, która wydaje się obstawiać inne środki wyrazu, dalekie od tak dobrze znanych gonitw klawiszowo-gitarowych. Zapewne dla pełnego zilustrowania muzyki Pathology powinienem w tym momencie jednym tchem wymienić szereg pokrewnych artystycznie zespołów. Hmmm...niestety nie jest to takie proste co należy bezsprzecznie przypisać zespołowi „in plus”. Świadczyć to może o pewnej oryginalności dość rzadko spotykanej w gatunku uważanym przez wielu za niereformowalny lub wręcz „nachalnie wtórny”. Nie mogę się jednak powstrzymać od bardzo subiektywnych i nieuniknionych skojarzeń, które przychodzą mi na myśl podczas lektury płyty Pathology. Wymieniłbym tutaj amerykańskie Archetype i legendarny szwedzki Hexenhaus. Nazwę drugiej kapeli wspominam ze szczególnym naciskiem na osobę pana Mike’a Wead’a, gitarzysty znanego również ze współpracy z Memento Mori, Mercyful Fate czy Kingiem Diamondem. Gitarzyści Pathology (niestety do końca nie wiem, który z nich jest autorem owych „patentów”) tworzą podobną niesamowitą atmosferę, jak żywo przypominająca Mike’owe klimaty. Oczywiście porównanie to nie ma broń Boże zabarwienia pejoratywnego. Być może pewien wpływ na moje skojarzenia mają nieco mistyczne, angielskojęzyczne teksty pióra Adama Jełowickiego i Tomasza Struszczyka.
W tym miejscu warto poświęcić parę słów wokaliście Pathology Tomkowi Struszczykowi. Przy całej masie polskich wokalistów sprytnie wymigujących się od śpiewania poprzez stosowanie niezbyt strawnego dla mnie „growlu” Tomek wypada doprawdy znakomicie. Posiada niezłą, czystą i nieco „powerową” barwę głosu. Nie boi się również wycieczek w wysokie rejestry, chociaż tu bywa różnie. Oczywiście zaśpiewane jest to jak najbardziej poprawnie, wyczuwa się jednak w pewnym momencie jakby brak zdecydowania. Dorzuciłbym jeszcze monotonię linii wokalnych zakradających się tu i ówdzie.....Jestem jednak przekonany, że przy olbrzymim talencie jakim obdarzony jest Tomek owe drobne niedociągnięcia będą szybko skorygowane. Generalnie Tomek śpiewa w sposób charakteryzujący włoskie bandy i muszę przyznać, że gdybym nie wiedział, iż Pathology zamieszkuje kraj nad Wisłą bez wahania typowałbym Italię jako ojczyznę Pthologów :-)
Mimo, że materiał na płycie Pthology jest bardzo spójny wyróżniłbym „The Point of No Return”, dwuczęściowe „Leprosy” i „The Wishmaster”. Szczególnie „Leprosy” jest kawałkiem rzucającym się w uszy już w trakcie pierwszego przesłuchania. Początkowa , leniwie przelewająca się melancholia cudownie przeistacza się w zagrane z ogromną determinacją typowe progmetalowe łamańce. Oj, dzieje się tutaj, dzieje....... Gdy pokusimy się o podkręcenie potencjometrów naszych wzmacniaczy do nietolerowalnych przez sąsiadów granic zostaniemy wręcz wprasowani w fotele:-) „Leprosy” przechodzi niezauważalnie w „The Wishmaster”, chyba najbardziej ciężki i monumentalny utwór na płycie . Niestety jest on zwieńczeniem albumu. Pozostaje ogromny niedosyt ..............”I’ll make your dreams reality, speak to meeeeee......” Brawo!
Doprawdy cieszę się, że nareszcie ustawiłem album polskiego bandu na półce tuż obok światowej śmietanki. Ustawiłem bez cienia zażenowania bo płyta Pathology może ewentualnie ustępować innym produkcjom jedynie pod względem realizacji ale cóż.........to tylko demo....