Rozwodzić się długo nie będę, gdyż cała sytuacja z Anathemą troszkę już mnie irytuje. Tak naprawdę bowiem, w omawianiu tej płyty najważniejsze jest wszystko to, co wokół niej, a dopiero później zawarta na niej muzyka. Niestety.
O co chodzi? Jeśli mnie pamięć nie myli, to mniej więcej na przełomie 2006 i 2007 roku pojawiła się informacja o nagrywaniu przez Anathemę nowej płyty. Ba! Już niedługo potem wiedzieliśmy nawet jak się owo dzieło zwać będzie („Everything”), ile będzie na nim utworów i jakie będą miały tytuły (jeden z nich brzmiał „Hindsight”)! Dla zaostrzenia apetytów grupa wrzuciła do sieci, całkiem obiecujące, dwa kawałki i… Lipa! Nic!
Nie no... jest nowa płyta. A w zasadzie nowa – stara. Płytka „Hindsight”, która dla prawdziwych fanów, czekających na premierowe nagrania Brytyjczyków od 5 lat (!!!) musi być lekkim rozczarowaniem. Nie kupuję kompletnie wyjaśnień Danny’ego Cavanagha o tym, że myślał o takiej płycie już od wielu lat i że teraz właśnie nadszedł ten moment. Powiedzmy sobie szczerze – kogoś tu dopadł kryzys możliwości twórczych. Już ubiegłoroczne, akustyczne koncerty Cavanagha w naszym kraju, odgrzewające anathemowe perły, nie były tym, na co wielbiciele „Judgement” czekali, a raczej sposobem na odcinanie kuponów od zdobytej dawno sławy oraz nadzieją na przetrwanie… do lepszych czasów. Tak przynajmniej poukładało się to w mojej głowie, gdy tylko odpaliłem „Hindsight” i czara goryczy się przepełniła. No bo cóż my tutaj mamy?
Dziewięć klasycznych, pięknych kompozycji Anathemy w nowych ascetyczno – akustycznych wersjach oraz jeden utwór premierowy. Można powiedzieć, że panowie i… jedna pani zagrali nam na najgłębszych uczuciach. Któż wszak, nie wzruszy się po raz kolejny przy takich utworach jak „Flying” czy „One Last Goodbye”? Tym bardziej, że w tych nowych wersjach brzmią doprawdy stylowo. W sam raz na romantyczny, jesienny wieczór, z lampką dobrego wina w dłoni i ważną u boku osobą… Dla odbiorcy, dla którego „Hindsight” będzie pierwszym kontaktem z muzyką Anathemy, usłyszenie „Temporary Peace” czy „Fragile Dreams”, mocno wyciszonych, z dominującą wiolonczelą, może okazać się przeżyciem niemalże mistycznym. Dave Wesling gra na niej ślicznie, a pojawiający się w „A Natural Disaster” głos Lee Douglas, dodaje tej muzyce specyficznej zwiewności. I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie ta nieszczęsna, krążąca cały czas w mojej głowie otoczka albumu. Otoczka, która każe mi traktować tę płytę jak smaczne, aczkolwiek doskonale znane i wielokrotnie smakowane danie, ze zmienionymi delikatnie przyprawami.
I jeszcze jedno. Premierowy, czterominutowy kawałek „Unchained (Tales Of The Unexpected)” zgrabnie wpisuje się w akustyczną konwencję płyty, choć raczej nie dorównuje klasykom, które wybrzmiewają przed nim, a już z pewnością niewiele nam mówi o kierunku, w jakim zmierza Anathema.
Gwiazdek nie będzie. Bo muzyka ładna, lecz nie taka… na jaką czekałem.