Na naszym forum pojawiła się opinia, że 90 procent współczesnego metalu czerpie z prog-rocka. Chwalić Pana, że nie cały! Co by było gdyby za metal robiły wyłącznie różne Minski, Theriony, Neurosisy, Mastodony, Opethy i temu podobne Meshuggi! Zostałoby tylko ściąć pióra, wywabić dziary, opchnąć ramoneskę za browar albo gorzałę, schlać się w trupa i ogłosić koniec świata. Na szczęście pozostaje te 10 procent, ku uciesze wcale licznej grupy prostaczków, którzy za Chiny Ludowe nie dają sobie wytłumaczyć, że Therion , albo Mastodon to wielka sztuka jest.
Ostatnio dobra Opatrzność zadbała i o nas zsyłając ku pokrzepieniu serc (raczej w charakterze kolejnej plagi egipskiej – według niektórych) ten australijski kwartet. Można by wnioskować z tego co powyżej napisałem, że mamy do czynienia z nowym, rockowym objawieniem. Ależ skąd. Od rockowych objawień są ci od tych 90 procent. Tu mamy do czynienia ze zmetalizowanym, żywiołowo zagranym rock’n’rollem. Chóralnie entuzjastyczne recenzje, porównujące muzykę Airbourne do AC/DC i Rose Tattoo są nieco na wyrost, bo to jednak nie ta liga. Jasne, że jak ktoś tak gra, a do tego jest z Australii, to porównania do tych metalowych legend nasuwają się same. I ma to swoje uzasadnienie – oczywiście. Airbourne łoją z równym zapamiętaniem, jak ich szacowni krajanie. Nie raz, nie dwa riffy jakieś takie dziwnie znajome, brzmienie też. Jednak też flirtują z amerykańskim glam metalem spod znaku na przykład Motley Crue czy Cinderelli, albo w ogóle najlepiej powiedzieć – Kiss. Tak jest - to imprezowy rock’n’roll, w metalowym wdzianku, a jakże, soczyście zagrany, efektowny, głośny, wesoły i bezpretensjonalny. Przy pomocy niewielkiej ilości piwa rozrusza każde towarzystwo. Czysty fun!Chociaż raczej nie dołączę do grupy tych najbardziej entuzjastycznych chwalców, to jednak przyznaję się, że muzyka z krążka “Runnin' Wild” błyskawicznie przypadła mi do gustu – od przydługiego, nieco mylącego wstępu do “Stand up for Rock’N’Roll”, aż do ostatniej nuty “Hellfire”. Jedyny zarzut – za krótkie! Niecałe 40 minut! Wyróżniające się utwory? Wszystkie. Naprawdę. “Too Much Too Young Too Fast” do promocji pewnie wylosowano, bo “Diamonds in The Rough” albo “Cheap Wine & Cheaper Women” maja równie zabójczo melodyjne refreny i równie zadziorne riffy. A reszta również nie od macochy. Jeszcze jedna, dwie takie płyty, a będą grali po stadionach. Już zdaje się grają, ale na razie przed wielkimi gwiazdami. Jak tak dalej pójdzie i nic po drodze nie spieprzą, to te stadiony będą ich własne. Nowa, wielka nadzieja rocka? Eee tam... Kandydat na wielką gwiazdę? Jak najbardziej.
Płyta oryginalnie ukazała się w Australii w lecie zeszłego roku, nakładem EMI. W styczniu tego roku była premiera amerykańska (Roadrunner) i jeden utwór został zmieniony. “Let’s Ride” zastąpiono “Hellfire”.
Tak na marginesie – gdybym ja był prawdziwym meszuge, to bym się bardzo zdenerwował, że jakieś szarpidruty, garkotłuki próbują podczepić się pod wielowiekową tradycję żydowskiego obłędu.