14 utworów i tylko 33 minuty muzyki. To musi być coś z gatunków grind, hardcore punk, metalcore… Tym razem, moi art rockowi przyjaciele, mamy do czynienia z tym ostatnim. Na pewno wielu z was nazwa ta nie jest obca, ale wyjaśnijmy:
„Metalcore jest gatunkiem muzyki łączącym w sobie elementy metalu i hardcore’u. Hardcore wyewoluował z łagodniejszego i mniej ekstremalnego punku, z czasem jednak muzycy tego nurtu zaczęli interesować się thrash metalem, który też, poniekąd, korzeniami sięgał punk rocka. Metalcore stanowił połączenie ciężkich riffów, growlingu, prostoty wykonania i agresji połączonej z szybkością. Gatunek ten często bywa nazywany „New Wave of American Heavy Metal”, co jest aluzją do brytyjskiego nurtu NWoBHM” (def. Last.fm).
Definicja bardzo trafna, przynajmniej w stosunku do kalifornijskiej formacji Terror, która łoi już od prawie 10 lat. Wydali kilka płyt, więc w tym dość młodym (komercyjnie) gatunku, w którym nowe formacje powstają z dnia na dzień w amerykańskich garażach, mogą czuć się już prawie jak weterani. Co do muzyki – jest siła, jest szybkość, jest agresja. Osobiście odnoszę jednak wrażenie, że za mało tu brutalności i gitarowego rzemiosła znanego z thrash metalowych wydawnictw, a także za dużo „pięknego” brzmienia i uporządkowanych, schematycznych motywów jak na punk czy crossover. Jest to coś po środku, co nie do końca mnie przekonuje. Zwłaszcza, że prawie wszystkie utwory pędzą na złamanie karku i są po prostu bliźniaczo do siebie podobne. Litościwie płyta trwa jednak tylko pół godzinki, idealnie więc nadaje się na poranną pobudkę zamiast bzdur z tvn24.
Co innego oczywiście na koncertach, których Terror jako weteran, gra kilkaset rocznie – w halach, pubach, garażach i podwórkach. Tam prawdziwa, szczera energia wypełnia całą przestrzeń i to że muzyka jest wtórna czy nudna nie ma znaczenia – liczy się tylko mosh! A nowe dzieło chłopaków? Raczej tylko dla pasjonatów.