Sytuation normal – all fucked up – tak zwykli mawiać w kiepskich sytuacjach pechowcy, których Ojczyzna (czytaj Stany Zjednoczone Ameryki Północnej) wysłała do azjatyckiego Wietnamu. Z czasem to wyrażenie zostało zastąpione jednym słowem FUGAZI - wszystko spieprzone. Słowo to stało się tytułem i myślą przewodnią drugiego, a zarazem chyba najważniejszego albumu marillion. Najważniejszego wcale nie musi oznaczać, że najlepszego, choć większość osób deklarujących się jako starzy fani zespołu właśnie ten album uznają za najlepszy.
Po bardzo udanym debiucie i personalnych problemach zespół musiał za wszelką cenę udowodnić, że Script to nie był przypadek, a ten świeży powiew, który rok wcześniej wywołały błazeńskie łzy nie był tylko chwilą, która ginie jak łzy w deszczu. Ani Andy Ward weteran z Camel, ani sesyjni profesjonaliści Jonathan Mover i John Martyr nie zagrzali długo miejsca za marillionowym zestawem perkusyjnym. Dopiero Ian Mosley dał szanse na dokończenie dzieła. Zadanie było niełatwe, bo i presja zdystansowania debiutu była przeogromna i współpraca z producentem Nickiem Tauberem nie układała się najlepiej, wreszcie już wtedy dawały o sobie znać ambicje zespołu by się nie powtarzać trzymając jednocześnie właściwy kurs.
Assassing (typowa dla Fisha zabawa w słowa – zlepek assassin i sing) otwiera album indyjskimi klimatami wyczarowanymi przez Steve’a Rothery (Ian Mosley od pierwszych sekund pokazuje, że marillion doczekał się stabilnego, ale i bardzo różnorodnego pulsu), a Fish rozprawia się z przeszłością, także tą całkiem niedawną – z rozstaniem z założycielem zespołu i pierwszym perkusistą Mickiem Pointerem. Rozstaniem tyleż koniecznym, co z pewnością bardzo przykrym. „Jestem zabójcą o języku uzbrojonym w elokwencję (...) Ja zabójca – Twój przyjaciel” A chwilę potem rozważania o szarej prozie życia w małżeńskim stanie – Punch & Judy. Jak dotąd jest dynamicznie i rockowo – na tle wszechobecnego wówczas New Romatic z pewnością inaczej...ale prawdziwy marillion dopiero ma zabrzmieć. Jigsaw – „spójrz mi w oczy i powiedz żegnaj” i po raz pierwszy Steve Rothery odkrywa tę swoja cudowną, wzniosłą gitarę – coś czego nie było na Script for a Jester’s Tear (no może słychać pewne zapowiedzi w utworze tytułowym, Chelsea Monday i He knows you know, ale gitara na Script brzmi jeszcze dość mechanicznie, jeszcze nie ma tej chwytającej za serce magii) i do czego dziś po prawie dwudziestu latach nadal wzdychają wszyscy wielbiciele zespołu. Napięcie rośnie w Emerald Lies, gdzie delikatne dźwięki co chwila ustępują potężnemu graniu. A potem Ona Kameleon – podstępna i interesowna, zakłamana i zmienna. na potrzeby tego nagrania Mark Kelly doświadczył gry na prawdziwych kościelnych organach. I wreszcie Icubus – koszmar-zmora, a może... „irytujący okruszek kurzu, który pojawił się zupełnie nie wiadomo skąd” Ona rozstała się ze swym chłopakiem, ma dziś nowego. Zapomniała już, a może nawet nie wiedziała, że ten poprzedni ma po ich związku niecodzienną pamiątkę – polaroidowa, pornograficzną fotografię z Nią w roli głównej. I kiedy miała już nadzieję, na spokojne nowe życie to zdjęcie wraca jak zmora, zjawa z koszmarnego snu - Incubus. „Wytarłaś mnie ze swej pamięci tak jak wyciera się makijaż, a teraz jestem ukrytym wrogiem – filmowym upiorem z przeszłości. I znów Steve Rothery i znów Ta gitara – jedna z najwspanialszych solowych partii gitarowych. Gdzie się podziali prorocy?, Gdzie wizjonerzy, a gdzie poeci? To już Fugazi. Utwór podejmujący problematykę Forgotten sons. Czas płynie, sumują się doświadczenia, a nadal anonimowi zapomniani synowie giną w imię wyższych celów. Tak, prawda jest okropna – ten świat jest całkowicie spieprzony – FUGAZI.
Muzycznie album Fugazi nie odbiega zbyt mocno od tego co zespół zrobił na Script, ale pojawiła się wielka, fundamentalna wręcz zmiana proporcji – gitara stała się bardzo, bardzo ważna, a Steve Rothery udowodnił, że odegra w zespole zdecydowanie inną rolę niż Steve Hackett w nieustannie przywoływanym Genesis. To zresztą zrozumiałe, bo po odejściu Micka Pointera stał się jedynym członkiem zespołu pamiętającym pierwsze dni Marillionu. Genesis bez Steve Hacketta bardzo się zmienił, jego brak jest naprawdę dotkliwy (mimo, że jedyne solo gitarowe w hackettowym stylu wykonane przez Mike’a Rutherforda w utworze Burning Rope jest naprawdę bardzo udane). Marillion bez Steve Rothery musiałby po prostu umrzeć, a Fugazi jest właśnie tym pierwszym albumem, w który Steve pokazał swą siłę. Także na tym albumie po raz pierwszy można podziwiać efekty wyśmienitej współpracy obu gitarzystów z Markiem Kelly. Zabieg aranżcyjny polegający na wzajemnym przejmowaniu swych linii melodycznych (posłuchajcie proszę centralnej sekcji Incubus ten moment, gdy Mark Kelly odrywa lewą rękę od klawiatury by zagrać na syntezatorze kolejną partię i Pete Trewavas niezwłocznie przejmujący porzucony akompaniament, jest tu najwymowniejszy) stał się na długie lata wyróżnikiem stylu marillion (Warm Wet Circles Seasons End, Follin’ from the moon). Wszystkie najważniejsze elementy trwającej do dziś muzycznej podróży zespołu tak naprawdę wykształciły się na tym albumie. Fugazi jest też nożem odcinającym marillion od Genesis (choć ostateczne rozerwanie więzów nastąpiło na następnej płycie Misplaced Childhod). Script w tej materii był nieco obciążony (Forgotten sons jakoś kojarzy się z The Knife – zwłaszcza na początku, solo Micka Pointera w The web bardzo przypomina analogiczną partię Johna Mayhew, a klawiszowa uczta w finale tego utworu ma w sobie coś z wyśmienitego duetu Tony Banks-Steve Hackett w Return of the Giant Hogweed). No i jeszcze grany na trasie Script Grendel z tym ewidentnym (choć doskonałym) zapożyczeniem z Apocalipse in 9/8.
Jako drugi, niezwykle ważny w karierze każdego zespołu, album Fugazi zdał ten trudny egzamin na piątkę z plusem. Ustabilizował zespół, umocnił jego pozycję na bardzo trudnym rynku, stworzył podstawy do tego co w przyszłości stało się istotą zespołu – muzycznych poszukiwań, stałego rozwoju i ciągłego zaskakiwania swych fanów. Marillionowi udało się później nagrać znacznie lepsze płyty (także wtedy, gdy za mikrofonem zabrakło charyzmatycznego i jakże ważnego Fisha) jednak największą zaletą Fugazi pozostaje brak jakichś szczególnych wad. Po latach słucha się tej płyty równie dobrze jak w chwili wydania, właściwie nie nadużywa się klawisza SKIP (jedynie Punch’n Judy trochę męczy pewną manierycznością wokalną i nazbyt uproszczonymi aranżami). Z całą pewnością ten album trzeba poznać, a każdy, kto nazywa siebie fanem marillionu Fugazi po prostu MUSI mieć w swej kolekcji.