Od jakiegoś czasu o Space Avenue jest w progresywnych kręgach dość głośno.Postrzegani są jako nowa nadzieja polskiego rocka . No to posłuchajmy tej nadziei.
To jest źle wyprodukowana płyta. Pozbawiona dołu, do tego instrumenty poupychane jeden przy drugim. Miały zapewne tworzyć coś w rodzaju ściany dźwięku – wyszła mało selektywna muzyczna kasza, szczególnie trudna do strawienia podczas słuchania na discmanie. Brak dołu, to i sekcja rytmiczna brzmi nieszczególnie, bas słabo słyszalny, a perkusja bez dynamiki. Szkoda, bo bębnista jest bardzo dobry. Nie tłucze po garach byle szybciej i mocniej, tylko słucha co grają koledzy i świetnie ich uzupełnia. Do tego jest bardzo dobry technicznie i ma wyobraźnię. To jest metalowy zespół. Prog, nie prog - przedrostek nie ma znaczenia, może być nawet disco-metal. Jak coś ma w nazwie "metal", to sekcja musi mieć odpowiednie pierdolnięcie i kopać po bebechach.
Jako producent podpisany jest cały zespół. Panowie, wory pokutne na grzbiet, popiołem głowy posypać, bo żeście de facto udupili płytę. Tylko nie zwalajcie winy na studio. Znam lepiej nagrane demówki.
Inna sprawa wokalista – śpiewa w lengłydżu, do tego z momentami wyjątkowo fatalnym akcentem (nawet jak na lengłydż). Tak to można śpiewać karaoke w wiejskiej remizie, a nie w zespole z ambicjami. Głosu też nie ma rewelacyjnego, bardziej punk-rockowo – nu-metalowy. Jednak radzi sobie zupełnie dobrze. A najważniejsze, że jest wokalistą rockowym ,a nie bezjajecznym śpiewakiem, których ostatnio sporo się namnożyło i okupują miejsca za mikrofonem w wielu znacznie bardziej znanych kapelach.
Dwa pierwsze utwory to Fish-Marillion w heavy-metalowym wdzianku, łącznie z nieśmiertelnymi cytatami z „Grendela”/”Supper’s Ready” (do wyboru). Pierwszy, „Overture” jest dobry, ale już drugiemu brakuje nieco wyrazistości w porównaniu do dokonań wczesnego Marillion. Trzeci, króciutki „Dream” to tym razem Metallica, dokładnie z Czarnego Albumu, jeszcze dokładniej „Sad But True”. Potem mamy balladę rockową – czerstwa melodia, tyle, że poratowana dobrą aranżacją. „Loner” – z mocno zarysowana linią melodyczna, zagrany dynamicznie, o bardziej hard-rockowym niż metalowym pochodzeniu. A gdyby tam jeszcze ładnie chodzący , grający „do przodu” bas? Ech... marzenie... No i na koniec świetna suita „The Odyssey”.
Zespołowi na szczęście udało się uniknąć większości wyświechtanych, progmetalowych schematów. Wycieczki w stronę typowego prog-rocka („The Odyssey”, „Overture”) lub melodyjnego hard-rocka z lat 80-tych to dobry pomysł i fajnie byłoby , gdyby bardziej poszli w takim kierunku.
Podsumowując – trzy utwory bardzo dobre, jeden dość dobry, dwie zapchajdziury. Czyli nie jest źle, a nawet jest całkiem nieźle. Zespół na pewno rokuje na przyszłość i pewnie jeszcze sporo namiesza. Ale są niedociągnięcia, konieczne do skorygowania – czyli , po pierwsze angielski lektor dla wokalisty, po drugie – producent, przynajmniej taki, który wie, jak poustawiać heble, żeby wszystkie instrumenty było dobrze słychać. Bo na razie jako pełnoprawną płytę zespół wypuścił na rynek demo średniej jakości.