Od zawsze zastanawiały mnie takie projekty - oto kilku(nastu) znanych bardziej i mniej muzyków skrzykuje się pod szyldem jakiejś wytwórni płytowej i nagrywają album "w hołdzie". W sensie - pokażemy, jak bardzo kochamy zespół X czy Y. Z reguły hołd sprowadza się do tego, że panowie muzycy beznamiętnie odbebniają zadany temat, a "trybutowe" wersje są znacznie gorsze, niż wersje oryginalne, nierzadko wcześniejsze o dwadzieścia - trzydzieści lat. Najbardziej kuriozalnym przykładem może tu być wydana jakieś dziesięc lat temu składanka, na której muzycy związani z Magna Carta Records nagrali od nowa cała Ciemną Stronę Księżyca - nuta w nutę, jak Flojdzi. Owszem, czasem zdarzają się ciekawe podejścia do tematu, jak to miało miejsce na hołdzie dla Yes (znów Magna Carta) - genialne wykonanie "Soon" (Patrick Moraz TYLKO na fortepian solo!!) i wspaniałe "Turn Of The Century" (Steve Howe i Annie Haslam). Przeważają jednak wydawnictwa średnie i zwyczajnie bezpłciowe. Takie, niestety, jak to, które recenzuję.
Lubię Rush. Chyba nawet za słabo to określiłem - Rush są dla mnie zespołem ważnym i istotnym. To trzech facetów z pieknej Kanady, od trzydziestu lat nagrywających nieprzerwanie wybitne, bardzo dobre i czasem "tylko" dobre albumy. Trzech facetów, z których dwóch jest naprawdę wybitnymi muzykami (sorry, panie Żivotić ;) ). Dlatego właśnie granie utworów Rush to zawsze karkołomne zadanie, bo tych trzech panów rzadko kiedy gra proste rockowe um-cyk-cyk na cztery. Jak w dobrym thrillerze - nieoczekiwane zwroty akcji, kulminacje, wszystko zagrane tak, że buty spadają. Podrobić ten zespół jest niezwykle trudno. Jeszcze trudniej zrobic z numerami Rush coś więcej, niż tylko je odegrać...
I to właśnie problem tego albumu. Polega on na tym, że te wersje w zasadzie niczym, poza czasami wokalem, nie różnią się od oryginałów. Nuta w nutę odegrane wersje rushowych klasyków, jak w filharmonii. Poza nielicznymi chwilami brak jakiegoś większego zaangażowania. Jakby powiedzieli sobie "no dobra, kazali nam to zagrać, zapłacą, więc zagrajmy". A to przecież znakomici muzycy, od których możnaby oczekiwać, że wykrzesają z siebie więcej, niż jakiś kowerband... No, owszem - wokalnie jest lepiej. Ale bądźmy szczerzy - przeskoczyć wokalnie Geddy'ego Lee naprawdę nie jest aż tak trudno. Zwłaszcza brawa ma ode mnie Sebastian Bach, jego wersje są fajnie zadziorne, bluesujące, alkoholowe. Jak za starych czasów w Skid Row. Szkoda, że Kip Winger nie poszedł w tym kierunku. Bo poza tym jest normalnie, rushowo. Tyle, że gdybym chciał mieć składankę Rush, to bym sobie kupił składankę Rush, a nie coś, co w nazwie ma "A Tribute To..." i sugeruje, że jednak ktoś tu chciał zmierzyć się z klasycznym materiałem. W dodatku jest tu coś, co nazywa się "Didacts And Narpets" i nie jest to żaden numer Rush, ale kilka minut solowego tłuczenia się na perkusji niejakiego Mike Manginiego. Niby koleś grał z Extreme i Vaiem, ale powiedzmy to otwarcie : za Neilem Peartem to ten pan może werbel nosić. Nie mam pojecia, co tu robi ten żałosny popis - chyba tylko dokręca czas trwania CD. Żałosne.
Założenia były chwalebne, zwłaszcza, że to już chyba druga płyta w hołdzie Rush wypuszczona przez Magna Carta. Wydawało się, że nauczyli się na błędach z przeszłości i teraz wypuszczą produkt, który będzie zasługiwał na miano prawdziwego hołdu. Niestety, ciśnie mi się tu na usta pewne znane powiedzonko, które jak ulał pasuje mi na idealne podsumowanie tej płyty : "Chcieliśmy dobrze, a wyszło, jak zwykle". Szkoda.