Z początkiem czerwca, poprzez dystrybucję wrocławskiej oficyny Tone Industria, do Polski trafiła pierwsza partia płyt z japońskiej Magaibutsu Limited – wytwórni prowadzonej przez Tatsuyę Yoshidę. Jednym z owych wydawnictw jest album kolejnego już projektu perkusisty Ruins – tria Korekyojinn. Skład grupy uzupełniają: gitarzysta Natsuki Kido (m.in.: Bondage Fruit, Coil) oraz basista Mitsuru Nasuno (m.in. Altered States, Daimonji). Zadebiutowali w 1999 r. dla Tzadika krążkiem zatytułowanym po prostu „Korekyojin” (wówczas jeszcze przez jedno „n”); obecnie, po pięciu latach „niebytu”, powracają ze swoim drugim dziełem – „Arabesque”.
Muzyka wykonywana przez to trio niewątpliwie obficie czerpie z dorobku klasycznego jazz-rocka i fusion, szczególnie tego spod znaku Mahavishnu Orchestra – jest w niej bowiem podobna surowość i energia, co w twórczości grupy McLaughlina. Kompozycje, których jedynym autorem jest Tatsuya Yoshida, utrzymane są w charakterystycznym dla niego stylu gry: bardzo zwartym, „siłowym” oraz odznaczającym się nieprzeciętną ilością nieparzystych podziałów i szaleńczych zmian tempa na minutę grania. Złośliwi będą zapewne twierdzić, że każdy zespół, któremu on lideruje, zaczyna po trochu brzmieć jak rozbudowana wersja Ruins… i choć jest w tym ziarenko prawdy, to jednak materiał zawarty na „Arabesque” w znaczący sposób odbiega od twórczości macierzystej grupy Yoshidy. Zaproszenie do współpracy takich indywidualistów jak Kido i Nasuno musiało bowiem odcisnąć na muzyce Korekyojinn wyraźne piętno, nadając dźwiękom specyficzny i unikalny szlif. Bryluje zwłaszcza gitarzysta, który stosując niezwykle różnorodne środki ekspresji, często wyrasta na pierwszoplanową postać w zespole. Jednakże gra Mitsuru, choć nieco schowana i nie tak brawurowa, również pełni tu istotną rolę, doskonale zapełniając dźwiękami „wolną” przestrzeń audialną. Rezultatem jest muzyka niezwykle gęsta i wypełniona nieprawdopodobną wręcz ilością drobnych detali, a zarazem na swój sposób ciężka i ostra. „Arabesque” stanowi więc pozycję dość wymagającą, którą zapewnie nie każdy będzie potrafił docenić. Intensywność i mnogość bodźców wypełniających każdą sekundę płyty sprawiają bowiem, że jako całość album ten może wydawać się nieco męczący…
Na koniec muszę też uczciwie powiedzieć, że w porównaniu do „jedynki” płyta ta wydaje mi się odrobinę słabsza. Nie wiem czy to wina dość „suchego” brzmienia, czy też czasu trwania (debiut był jednak te dziesięć minut krótszy), generalnie jednak brak tu momentów prawdziwie porywających, wypełnionych natchnioną grą i mistyczną energią. Dominuje raczej dość bezduszna technika – jednakże zaznaczam, że w przypadku tego typu grania nie jest to wcale wadą. Po prostu wydaje mi się, że bardziej niż do miłośników „organicznego” jazz-fusion, „Arabesque” adresowany jest do fanów math-rocka, a więc wszystkich tych, którzy uwielbiają zasłuchiwać się w niezwykle precyzyjnych łamańcach i karkołomnych aranżacjach. Pod tym względem jest to pozycja niewątpliwie godna polecenia… Ja oceniam ją jako dobry i ciekawy album, który dostarcza wielu pozytywnych wrażeń i niewątpliwie nie znudzi się po zaledwie kilku przesłuchaniach.