Początek tego roku obfitował w muzyczne porażki i płyty, na które czekałem niecierpliwie z wielkimi oczekiwaniami, a okazały się bardzo przeciętnymi produkcjami. Przykładem niech będzie nowy Judas Priest, Kamelot, Kreator czy Running Wild. Z Masterplanem miało być zupełnie odwrotnie. Po "wypożyczeniu" kawałka "Crimson Rider", pomyślałem: "wow! To naprawdę może być dobre!". Masterplan nigdy nie należeli do moich ulubieńców, nie zachwycałem się ich debiutem, ani tym bardziej wokalistą Jornem Lande, którego twórczości, przyznaję się, nie znałem zbyt dobrze. Celowo mówię w czasie przeszłym, bo teraz, kiedy znam bardzo dobrze ARK, Beyond Twilight czy solowe płyty Landego, muszę przyznać, że gardło i talent facet ma, a jego głos potrafi zahipnotyzować. Nie powiem, że czekałem na "Aeronautics" niecierpliwie, ale z uśmiechem wkładałem promo do mojego odtwarzacza.
"Crimson Rider" jest oczywiście najlepszym utworem tego albumu, idealnie sprawdza się jako "otwieracz". Szybkie tempo, ładna melodia i ten zabójczy refren, który wszyscy mają w opisach na GG: "Holy Fire - I'm not scared of you!". Gdyby płyta składała się z 8 takich kawałków oraz 2 ballad (bo to że się pojawią sugerowała już sama marka zespołu) moglibyśmy mówić o rewelacji. Niesamowita lekkość bije z tego kawałka. Nie ma wątpliwości kto jest na pierwszym planie. Zawsze i wszędzie Lande, który jest bohaterem tego krążka. Zresztą sprawdźcie sami. Fundamentem jest także doskonale znany gitarzysta Roland Grapow. Nie zabrakło solówek, ale większe wrażenie robią na mnie riffy, które budują nastrój w każdym utworze. Jeśli mówimy o nastroju, trzeba wspomnieć o klawiszach, których jest tu moim zdaniem zdecydowanie za dużo. Może nie jest to taka porażka, jak na "Black Halo" Kamelot, jednak w większości można było spokojnie zastąpić je gitarą, albo po prostu pominąć.
Niestety, kolejne utwory nie powalają. Owszem, nie można im zarzucić, że nie spełniają swojej roli w całej machinie zwanej Masterplan – mamy dokładnie to, czego można było się spodziewać, i żaden fan "jedynki" nie powinien być zawiedziony. Jest tu jednak o wiele za dużo ballad i lukru. Singlowy "Back For My Life", który wyjątkowo mi się nie podoba (mimo, że refren zapamiętywalny), cukierkowe "Wounds" (po co te klawisze w tle? Bez nich byłby to przyzwoity kawałek) czy kolejny raczej wolny utwór "I'm Not Afraid" (dobra solówka i cała końcówka) nie posiadają już takiego ognia jak powalający początek. Generalnie powinienem uprzedzić, że muzyka na "Aeronautics" jest bliższa temu, co Jorn robi na swoich solowych albumach, niż debiutowi. Na myśl przychodzą świetne utwory z "Worldchanger" jak "Tungur Knivur" czy kawałek tytułowy. Czasami, co nie powinno dziwić, przenosimy się do świata Helloween (Roland Grapow). Bardzo dobrym numerem jest "Headbanger's Ballroom". Dosyć wolny, ale posiadający świetny refren i "rozbujaną" melodię, pokazuje możliwości Landego oraz Uli Kuscha, o którym jeszcze nie wspominałem. Po raz kolejny mogą razić niepotrzebne w niektórych miejscach klawisze. Reszta płyty przemknęła w mgnieniu oka, i oprócz mocnego i szybkiego "Black In The Burn" oraz "Into The Arena" nie dzieje się już nic ciekawego. Oczywiście, nie rzucamy tego albumu w kąt, bo zawiera naprawdę kilka niezłych kawałków, i jeżeli tylko nie przeszkadza wam reguła "co za dużo, to nie zdrowo", także kilka udanych balladek. Szkoda, że często będę wracał tylko do... samego początku płyty, bo na resztę po prostu szkoda mi czasu – mogę przecież posłuchać o wiele lepszej muzyki. Nie zmienia to faktu, że dla zwolenników Masterplan, niesamowitego głosu Landego (facet wykonał niesamowitą robotę na tym albumie) i kunsztu Grapowa będzie to krążek wyjątkowy. Ja mam mieszane uczucia. Gdybym miał jednak opowiedzieć się za jedną ze stron, wybrałbym "TAK".