1. At Least That's What You Said 2. Hell Is Chrome 3. Spiders (Kidsmoke) 4. Muzzle of Bees 5. Hummingbird 6. Handshake Drugs 7. Wishful Thinking 8. Company in My Back 9. I'm a Wheel 10. Theologians 11. Less Than You Think 12. The Late Greats
Całkowity czas: 67:30
skład:
Jeff Tweedy - Vocals, Guitar;
John Stirrat - Bass, Vocals;
Glenn Kotche - Drums, Percussion;
Mike Jorgensen - Keyboards, Laptop;
Leroy Bach - Organ, Synthesizer, Guitars, Bass, Piano.
Zdarza mi się niekiedy zachwycić muzyką, której nie chcą docenić krytycy muzyczni, głosujący zawartością swoich portfeli ludzie, wreszcie znajomi i w ogóle cały niesprawiedliwy, głuchy świat. Nie jest to wielki problem, co najwyżej ja wiem o czymś, o czym oni nie wiedzą. I sprawia mi to cokolwiek niemałą radość.
Mniej przyjemna jest sytuacja przeciwna. Czystej postaci dysonans poznawczy, gdy wszyscy się rozpływają w zachwytach, a ja, mimo usilnych starań, by owy dysonans możliwie szybko zredukować, tkwię w niewygodnej pozycji kontestatora psującego dobrą zabawę. Spoilsport.
Jak nietrudno się domyślić, mam tego typu problem z A Ghost Is Born autorstwa, jedynego w swoim rodzaju, amerykańskiego Wilco. Pisząc "wszyscy", nie miałem na myśli New Musical Express, ale pisma i serwisy całkiem przyzwoite i wiarygodne. A także osoby, których opinie bardzo szanuję. Zwłaszcza że w wielu przypadkach pokrywają się z moimi, co oznacza niemałe szanse, iż ich ulubieńcy staną się moimi ulubieńcami. Kłopot, gdy tak się nie dzieje. Gdy mimo wielu prób, nowe Wilco potrafi zainteresować tylko momentami, a jako całość rozczarowuje. Kłopot, kiedy oni wszyscy cieszą się w najlepsze wspaniałą muzyką (Wilco is the premier country-alternative-pop-rock-art-avantgarde band), a ja pozostaję za progiem, oglądam imprezę przez okno. Zazdrość!
Pozostaje zastanowić się, czego opatrzonemu prześliczną okładką A Ghost Is Born brakuje. Naturalnie z punktu widzenia mojego, w tym wypadku niekompatybilnego, gustu. Odnoszę więc wrażenie, że Wilco zabrało się za nie swoją działkę. I nie są to twórcze poszukiwania, lecz raczej spóźnione odkrywanie już odkrytego. Pojawiło się sporo akcentów "hałaśliwych", czyli już nie gitarowe dysonanse znane z Yankee Hotel Foxtrot, ale całkiem poważny, jak na Wilco, brud. Z kolei obecnym tu balladom, jakże mocnej stronie ich muzyki (z pamiętnym "Reservations" na czele), brakuje zarówno ciekawych melodii, jak i prawdziwych emocji. Wiele fragmentów to bardzo niekonkretne, zbudowane jakby bez pomysłu kompozycje. Za dużo dźwięków, a za mało muzyki. Niby wszystkie instrumenty są na swoim miejscu (nadmiar gitar, niedobór pianina?), niby Tweedy śpiewa tak ładnie, jak to zawsze robił - a jednak mimo odpowiednich składników mikstura nie działa. Albo zapomniano o zaklęciu, albo nie zadziałało - najwyraźniej zapas many zużył się przy okazji Yankee Hotel Foxtrot.
Na szczęście nie cały. Na uwagę zasługuje choćby dziesięciominutowy "Spiders (Kidsmoke)", a konkretnie fundament tego utworu - nieprawdopodobnie monotonny, hipnotyzujący jednym akordem podkład. Nieliczne zmienne to oszczędny śpiew i lekko kpiąca swoimi pokręconymi niby-solówkami gitara. Gdy wreszcie w połowie utworu pojawia się wiele zapowiadający, typowo refrenowy zabójczy riff, okazuje się, że ktoś zapomniał o dograniu wokalu. Co za wspaniałe rozczarowanie! Balansowanie na granicy kiczu i banału, oni to lubią. Jakimś cudem zawsze udaje się im wyjść z takich numerów obronną ręką. Czy to eksperyment, czy świadome granie na nerwach słuchacza - udało im się.
Cudny jest motyw skrzypiec w "Hummingbird", bardzo przyjemnej i pogodnej piosence. Czeka się na nie przez cały utwór, a znikają już po kilkunastu sekundach. Podobnie chwytliwy jest refren sentymentalnego "Wishful Thinking", w którym wyjątkowo niedoskonały wokal Tweedy'ego brzmi wyjątkowo doskonale. Jest wreszcie trwający kwadrans "Less Than You Think" - przez trzy minuty zwyczajna piosenka, pozostała część to ambientowo-dronowe arcydziełko. Szumy, zakłócenia, trzaski, buczenie urządzeń elektrycznych... Tak niespodziewane i niepasujące do płyty zagranie, że aż szczęka opada. Pogodna muzycznie końcówka, "The Late Greats", pozostawia dobre wrażenie po ponadgodzinnej podróży.
Jak widać, nie jest więc tak źle, jak się wydawało. Nawet udało mi się, przy pomocy powyższych 3702 znaków (ze spacjami), zredukować częściowo niewygodny poznawczy dysonans. Bo to w gruncie rzeczy dobra płyta. Nie zasługuje na najwyższe laury, które podczas końcoworocznych podsumowań zebrała - co może narażać ją na nadmierne oczekiwania. Ale na uwagę na pewno.
Gdy w muzyce obecnej na większości współczesnych wydawnictw każdy dźwięk ma swoje dokładnie określone miejsce, a ostateczna wersja utworu wybierana jest z co najmniej kilku alternatywnych rozwiązań (bynajmniej nie jestem przeciwny takiemu nastawieniu), cieszą nagrania spontaniczne, rejestrowane jakby (?) przy pierwszym podejściu. Oczywiście pod warunkiem, że autorami są tak doskonali (i wbrew pozorom - bardzo dojrzali) muzycy, jak ekipa z Nashville. Niemniej jednak jeśli ktoś zamierza dopiero przybliżyć sobie ich twórczość, A Ghosts Is Born odsuńmy póki co na bok. Musi ustąpić Yankee Hotel Foxtrot. Ale to żaden wstyd.