Przyznaję, nic nigdy nie słyszałem o Chill Faction, zanim Naczelny nie przyniósł mi tej płyty do zrecenzowania. Z dostępnych opisów też wiele nie wynikało poza tym, że zespół pochodził z Nowego Jorku i był tam podobno jedną z legend tamtejszej undergroundowej sceny postpunkowo-alternatywnej – na tyle undergroundowej, że dorobił się raptem jednej EP-ki, Eggman On The Deuce. Obecna edycja zawiera w całości tamtą EP-kę plus dziesięć innych, dotąd niepublikowanych nagrań.
Pierwsze, dość pobieżne przesłuchania w tle innych zajęć tym bardziej nie budziły entuzjazmu – ot, takie sobie granie nieco pod Talking Heads. Jednak z czasem przyzwyczajamy się do funkujących chill-factionowych rytmów, płyta zaczyna kołysać i słucha się jej całkiem przyjemnie. Chill Faction to jedna z tych grup, gdzie najważniejszą rolę odgrywa sekcja rytmiczna , zwłaszcza David Conrad grający na bezprogowym basie. Dobre wrażenie robi również wokal Larry’ego Kirwana – funkujący, czasami melorecytujący, choć jednak na dłuższą metę zwraca uwagę pewne ubóstwo używanych środków.
Trudno oceniać jako całość płytę składającą się z utworów pochodzących z różnych okresów – gdyby zespół wydał płytę w latach 80., to zapewne jej kształt przedstawiałby się nieco inaczej. Tak czy owak zasadniczy problem z tym albumem polega na tym, że o ile słucha się go całkiem przyjemnie i cały czas trzyma równy poziom, to jest dość monotonny. Z tym równym poziomem zresztą też kwestia jest dość dwuznaczna – brak knotów, ale i wzlotów. Przesłuchałem ten album kilkanaście razy i nadal nie jestem w stanie wskazać jakichś szczególnych momentów, dla których trzeba by go posłuchać. Chyba najbardziej Hell Without You – dzięki intrygującemu soundscape’owi otwierającemu utwór, i jeszcze Whenever We’re Together – bodaj jedyne nagranie na płycie, które odróżnia się od dominującego funkowo-rytmicznego wzorca: jest to ładna, melancholijna balladka podlana nieco neo-romantycznym sosem i brzmiąca w stylu najlepszych nagrań Duran Duran. O I Am The Walrus nie wspominam, bo ten utwór się niewątpliwie wyróżnia, ale to przecież dzięki panom Lennonowi i McCartneyowi, a nie Conradowi, Hamlinowi i Kirwanowi.
Można polecić tę płytę miłośnikom funkującego rocka, czy nawet zwolennikom post-progresywnych brzmień w stylu "zdyscyplinowanego" King Crimson. Znajdą tu interesujące momenty, rewelacji się jednak spodziewać nie powinni.