Powiedzieć, że czekałem na ten album to byłoby mało. Usłyszałem pierwszy raz Indukti z jakiegoś na poły koncertowego dema parę lat temu. Potem były następne dema i wydany w jakimś absurdalnie śmiesznym nakładzie limitowany singiel "Myrtwa". Słuchałem, zachwycałem się i jednocześnie zastanawiałem sie, jak do cholery oni zabrzmią na płycie?
Udało się ich "poukładać". A to nie proste zadanie. To bardzo "rozwichrzona" muzyka, ze słyszalnymi naleciałościami King Crimson czy Tool ale jednak naznaczona już silnie piętnem indywidualnego stylu. Jednak te kilka lat grania, pomimo dość częstych zmian składu, procentują. Tak więc na płycie mamy Indukti WYPRODUKOWANE jak należy. Z selektywnym brzmieniem, jednak nie "klinicznym". Całość brzmi mięsiście, mocno. Wgniata słuchacza w fotel, ale i każe puścić "repeat".
Jest taki ich numer, który zawsze lubiłem. Który zaczyna się powoli, od niespiesznego rytmu, od wolnej solówki skrzypcowej a potem przechodzi w prawdziwe tornado, rozkręca się, wycisza i tak w kółko, transowo, jak jakiś obłąkany taniec. Z jakby "zapętlonym" solem skrzypiec na bardzo mocnym podkładzie gitar i perkusji. "Turecki". Było mi żal, że nie znalazłem tego utworu w spisie treści albumu. A jednak "Turecki" jest. Co z tego, że nazywa się "Shade". Skoro zawiera ten sam ładunek emocji, co wersje znane mi z demówek. W dodatku ponownie śpiewa tu (i to jak!) Mariusz Duda. Przedziwnie pasuje tu jego głos, kojarzony jednak z nieco...innym progrockiem. Śpiewa, szepcze, krzyczy, a w tle zespół pokazuje prawdziwy pazur. Piekielne dreszcze przy solu skrzypiec, ta pauza na pół sekundy i wyciszenie. Zdecydowanie jeden z najmocniejszych momentów płyty. Choć...jeśli już mówimy o najmocniejszych momentach płyty, to w zasadzie możnaby wymieniać po kolei wszystkie utwory. I "Uluru" z niepokojącymi dźwiękami didjeridoo jako klamrą (i prawdziwą masakrą w środku!). I "Cold Inside...I" znów z gościnnym wokalem Dudy (całkiem przebojowa rzecz, jak na mój gust). I "no. 11812" z dźwiękami harfy (jak to świetnie pasuje do całości, a to przecież mocna muzyka...). I "no. 11811" z wolnym, rozpędzającym się niczym lokomotywa rytmem i manackimi riffami skontrapunktowanymi dźwiękami skrzypiec. I kończący album "...and weak II" z łagodnym wstępem na na gitarę i skrzypce unisono i totalnym sonicznym atakiem w części dalszej.
Ten album powala. Miażdży słuchacza, przytłacza niepokojącą atmosferą, prowokuje do zastanowienia się, poukładania go sobie, zrozumienia. Do ponownego przesłuchania. I jeszcze jednego. I jeszcze. I jeszcze. Płyty takie jak ta powinny mieć nalepkę ostrzegającą "Uwaga! Uzależnia". Nie wyobrażam sobie lepszej reklamy dla tego albumu. Nie wyobrażam sobie, że w tym roku ktokolwiek może jeszcze nagrać lepszy album. Amen.
PS. Macie u mnie wielki plus za tę harfę. Intro i coda tak różne od zawartości albumu, ale tak bardzo potrzebne. Przygotowanie i wyciszenie.