Długo czekaliśmy na najnowszą produkcję Tiles. Wszakże od wydania swego rodzaju opus magnum zespołu, Present of Mind upłynęło już 5 ( słownie pięć) lat. Tak naprawdę Tiles to chyba jeden z najbardziej niedocenionych zespołów ostatnich lat. Troszeczkę pechowy, bo zawsze w cieniu największych. Gdzieś tam działający z boku najważniejszego nurtu.
Przed napisaniem tej recenzji usiadłam sobie z discmanem na uszach na ławce w Parku Szczytnickim i wróciłam do Tiles. I skojarzenia były jak najbardziej pozytywne. Lubię ( powiem inaczej mam wręcz słabość) do ich twórczości.
Od czego zacznę? Znakomita produkcja – wszakże album został wyprodukowany przez takiego mistrza, którym jest Terry Brown (mniemam, że portfolio w/w Pana jest znane zacnym fanom progresywnych i progmetalowych brzmień), okładka też wydawała mi się znajoma. Spojrzałam na listę płac: Hugh Syme, niezły kontynuator graficznych eksperymentów Storma Thorgersona, wspomógł zespół nie tylko projektując cały booklet, ale ...zagrał na klawiszach.
To nie jest prosta płyta. Za pierwszym razem byłam zdecydowana powiedzieć NIE Tiles. Zupełnie mnie nie przekonał „ich sposób na muzykę” AD 2004. Co więcej, jakoś nie mogłam „wstrzelić się” w przekaz zespołu. Po wielokrotnym odsłuchu doceniłam zespół. Bowiem Window Dressing nie jest płytą, które „wchodzi” od razu. To, jak mówi mój Przyjaciel, casus dobrego wina. Zaczynasz je delektować, nie pijesz jednym haustem, czujesz na końcu języka delikatny posmak i rozróżniasz bukiet charakterystyczny dla dobrego rocznika z dobrej winnicy.
Płyta jest bardzo zróżnicowana, tak naprawdę udało mi się wyodrębnić kilka warstw, elementów, które układają się w całość pod nazwą Window Dressing. Utwór tytułowy – na dzień dobry to długachna, wielowątkowa, pokręcona suita. Zaryzykowali rzucając na pierwszy ogień tak długi i skomplikowany utwór. Zaczyna się mocnym hardrockowym riffem, niemalże wykopem wgniatającym słuchacza w fotel. I w momencie, kiedy wzorem mistrza Alfreda Hitchcoca, po trzęsieniu ziemi, emocje powinny wzrastać, z tego napompowanego muzycznego balona uchodzi powietrze. Tylko na chwilę, by słuchacz mógł zaczerpnąć powietrza i przygotował się na....atak zespołu na zmysł słuchu. Delikatne kantyleny, akustyczne wstawki i..znów cios. Taki pojedynek bokserski między zespołem a słuchaczem. Tylko, że słuchacz może nie wytrzymać...
Dwa następne utwory: Remember To Forget i All She Knows zdecydowanie krótsze można spokojnie nazwać „killerskimi”. Moim zdaniem przetasowanie utworów dałoby chyba lepszy efekt. Po suicie minęły mi jakoś niepostrzeżenie, a przecież to ewidentne „hiciory”.
Nie ukrywam, iż muzycy Tiles mają talent do komponowania i wymyślania ciekawych motywów muzycznych i ładnych, może troszkę ugładzonych partii wokalnych. Zresztą Paul Rarick to skarb zespołu. Podoba mi się jego barwa głosu, sposób interpretacji – nienachalny bez zbędnych „quasi” aktorskich zapędów. Po prostu rasowy wokalista, który wie, co i jak ma śpiewać. Oczywiście jego wysokie rejestry mogą troszeczkę przypominać Geddy’ego Lee ( co może drażnić). Tak sobie słuchając najnowszego dzieła Tiles od czasu do czasu nuciłam sobie mimochodem właśnie kawałki Rush. Zresztą Tiles nigdy się nie wypierało fascynacją kanadyjskim trio (słyszymy to chociażby w Capture the Flag, które brzmi jak bardzo dobry odrzut z sesji Test For Echo;) Tear Winter-Tree – z gościnnym udziałem „z-disciplinowanego” Matthew Parmentera wywarł na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Przepiękna partia skrzypiec, ładnie, kunsztownie zbudowany nastrój utworu, wzbogacony został o piękny śpiew. Takie cudeńko, które na szczęście NIGDY nie zwojuje list przebojów. Zimowy kawałek do słuchania gdzieś w górach w nocy w ciemnościach. Utwór ten zainspirowany został wierszem Arnolda Lobela pt: Owl at Home.
Siłą Tiles są również instrumentalne utwory. Nie traktuję ich jako „wypełniaczy”. Miniaturki takie jak jazzujący w charakterze ( mnie przynajmniej to przypomina niektóre utwory Johna Mclaughlina) Stop Gap ( oj dzieje się wiele w tym utworze!!!) czy też śliczna Unicornicopia z delikatną partią fortepianu oraz motywami granymi na skrzypcach, to mocne elementy tego albumu. Paintings zgodnie z tytułem to muzyczne obrazy, dość rozmyte ale i wciągające.
Album kończy Spindrift, najmocniejszy kawałek na płycie. Nie do końca pasujący do reszty utworów. Być może umieszczenie go na końcu to celowy zabieg. Po chwilach ciszy, spokoju otrzymałam cios nokautujący mnie. Spindrift to utwór drażniący, bardzo nerwowy, mocarny i ostry, ze świetnymi partiami gitar, szaleństwem solówek, bardzo progmetalowy w charakterze i konstrukcji.
Czegoś mi jednak na albumie zabrakło. Za bardzo ta muzyka jest zimna, odhumanizowana i pragmatyczna. Przynajmniej dla mnie. Z pewnością nie jest to wina znakomitej produkcji, bowiem album brzmi znakomicie. No może delikatnie został przeprodukowany i..dlatego troszkę razi sztucznością.
Najnowsze dzieło Tiles oceniłabym jednak dość wysoko. Pomimo wymienionych powyżej zarzutów Window Dressing to po prostu rzetelna produkcja, której zespół nie powinien się wstydzić. Zachęcam Was do posłuchania ...sami oceńcie. Mnie się podobało:-)