To jeden z najmniej filozoficznych albumów artysty za to najbardziej muzykalny, ze wspaniałym akompaniamentem starych przyjaciół (Elton John, Harry Nilsson, Klaus Voorman, Jim Keltner, Arthur Jenkins, Nicky Hopkins, Ken Ascher) i nowych twarzy (Little Big Horns, Jesse Ed Davis, Eddie Mottau). To wciąż osobista płyta, z miłosnymi piosenkami do Yoko („Bless You”), wyznaniami („Scared”, „What You Got”, „Going Down On Love”) i żrącymi obelgami pod adresem managera Allena Kleina („Steel And Glass”).
Mogę powiedzieć, że pod pewnymi względami „Walls and Bridges” jest najbardziej fascynującym solowym dziełem Johna Lennona.
Na płycie tej John Lennon próbuje zrozumieć swoje życie i miejsce w którym się obecnie znajduje. Ale nie to sprawia, że czuje się dobrze. Jest go tu tyle samo, co na „Plastic Ono Band”. Tym, co wyróżnia
„Walls and Bridges” jest to, że jego bratnia dusza nie stoi u jego boku, a muzyka jest pełna melodii i zadziornych wyróżników. Lennon tutaj daje ukłon w stronę współczesnych mu czarnych stylów tworząc z nich swoją bazę muzyczną. W większości przypadków siła przenika pod jej blaskiem i przez większość czasu działa to bardzo dobrze. Posłuchaj „Going Down On Love” gdzie funkujący rytm doskonale sprawdza się jako nakrycie do stołu. Jego głos brzmi ciekawie i daje mnóstwo energii wyzwolonej dodatkowo akcentowanym saksofonem. Ale pomimo tego jest to jego wołanie o pomoc, to ponowna ocena samego siebie jako człowieka przygnębionego i zagubionego z powodu rozstania z Yoko Ono.
Hmm, nie martw się.
Hałaśliwy „Whatever Gets You Through the Night” to piosenka po nieźle zaprawionym party. Ten duet Lennona z Eltonem Johnem jak najbardziej sprawia, że idziesz z powrotem po drinka i bawisz się gubiąc po drodze wszelkie problemy. Bezceremonialny saksofon Bobby’ego Keysa świetnie nastraja do szukania wokół swojej partnerki. To jedna z najbardziej popowych rzeczy jakie Lennon zrobił w swojej karierze. W jednym z wywiadów udzielonych w 1974 roku John mówił, że słucha teraz disco i to mu podchodzi. Zresztą w instrumentalnym numerze „Beef Jerk” funkowe rytmy dodaje rozpędzony gitarowy riff i bliższe jest to wtargnięciu na dyskotekowy parkiet niż rockowemu zgrzytowi. Lennon zawsze kochał te Memphis Horns więc nie dziwmy się temu nastrojowi. „Stracony Weekend” jak prasa nazwała osiemnastomiesięczną rozłąkę Johna z Yoko owocował niezłymi balangami Lennona z kumplami. Wielkim przyjacielem od kieliszka był Harry Nilsson a napisany wspólnie numer „Old Dirt Road” jest bardzo jasną ścieżką na albumie. Delikatna gitara Jesse Ed Davisa napędza bardzo nastrojową melodię, prowadzącą do wielkiego finału. To numer na miarę „Mind Games” czy późniejszej „Woman”. Aranż jest niby oszczędny ale tylko wsłuchaj się w niego a dostarczy ci niemałe emocje. Z pewnością towarzyszyć ci będą one także w „Steel and Glass”. To bardzo gorzki numer będący atakiem na Allena Kleina. Najbardziej uroczystym kawałkiem na płycie jest „Nobody Loves You (When You’re Down and Out)”. Lennon sięga naprawdę dna. Zaczyna się od głosu Johna i gitary akustycznej, a kończy na smyczkach i instrumentach dętych. Siła utworu jest niesamowita a tekst zabiera nas tam, gdzie naprawdę nie chcemy iść: „Wszyscy cię kochają, kiedy jesteś sześć stóp pod ziemią”.
W podobnej skali emocji wykonany jest „#9 Dream”. To cudownie senna piosenka z zabójczym szeptem „Jooohn”. Eteryczny głos twórcy doskonale tu pasuje, a wiolonczele sprawiają, że numer staje się o wiele bardziej marzycielski. Oszałamiające zmiany tempa sprawiają, że spotykamy się w dziewiątej fazie snu. Na drugim końcu emocjonalnej skrajności Lennona pojawia się jego oda do dziewczyny, May Pang w „Surprise, Surprise”. Funkowe rogi, agresywne gitary, zmieniające się tempa sprawiają, że John jest tutaj najszczęśliwszy. I podobnie jak w „Beef Jerk” ten fragment przywraca humor Johna, którego nie było od czasów The Beatles. Na zwalniającym tempo „Bless You” Lennon zmierza do marzycielskiego brzmienia. Tutaj jest u szczytu swojej formy w głosie i kompozycji. Tekstowo to bardzo dojrzała piosenka o miłości. Jest w niej trochę zadumy i żalu, a ciche solo na saksofonie w środkowej części numeru nadaje mu aurę tęsknoty.
Na żadnej płycie, tak jak tutaj Lennon nie był na tak emocjonalnym rollecoasterze, czyżby rozłąka zdziałała cuda. Tak wiele dzieje się na „Walls and Bridges”, a na uwagę zasługuje również produkcja albumu. Tej podjął się sam Lennon i nie ma co się dziwić. Podpatrywanie Phila Spectora przy pracy przyniosło fantastyczne rezultaty. Bujnie zaaranżowany album, to bardzo epokowe dzieło i nawet po latach brzmi atrakcyjnie i zachęca do kolejnego odsłuchu, co niezdecydowanym polecam.