Alfons Willie i jego nastoletnie kurewki ze Słonecznej Wiochy, czyli Strzyża i majora Eugeniusza Kopyto rozważania o dorobku i życiu Franka Zappy. Odcinek XI.
- No wreszcie, szeregowy. Już się bałem, że pisanie o muzyce wam się znudziło.
- A tam, znudziło. Z tego się nie wyrasta. Po prostu dopadło mnie oświecenie i duchowe doświadczenie i trochę nie było kiedy pisać.
Major popatrzył na mnie z przekąsem. – Tjaaa, jasne. Nie wyjeżdżajcie mi tu z jakimś mistycyzmem, dobrze wiem, żeście się gapili na dziewczyny. Znaczy rozumiem i popieram, ale nie owijajcie tego w jakieś oświecenia.
- Tak bywa. Czasem okazuje się, że bóstwa noszą sportowe stroje. I ganiają za piłką. I na pewno istnieją.
- No to ostatnie na pewno. Ale mieliśmy chyba kurde o Zappie gadać. Też będzie o dziewczynach, tyle że innej proweniencji.
- O, tak. Franuś miał stabilne życie domowe i sam nie korzystał, ale nieraz widział, jak koledzy z zespołu używają sobie z tzw. dupami towarzyszącymi, zwłaszcza co nieco niepełnoletnimi. W swojej autobiografii opisywał swoje spotkanie z tzw. Plaster Casters i ich kolekcję gipsowych odlewów kutafonów. Słyszał też wiele historii…
- No właśnie. Czasy się zmieniły, po hipisowskim idealizmie zostało wspomnienie (i sporo dobrej muzyki), zaczęła się faza hedonistycznego używania na zasadzie, że świata nie zmienimy, to przynajmniej się zabawimy. Oczywiście towarzystwo z wytwórni też postanowiło korzystać i za pomocą kokainy manipulowało muzykami, jak to wspominał Robert Fripp. Zresztą niedawni hippisowscy idole też potrafili okazać się palantami i dymać kolegów po fachu bez wazeliny.
- Co widać po „Fillmore East June 1971”. Materiał wybrano z koncertów Franka, jakie ten zagrał w tejże sali 5 i 6 czerwca 1971. W przypadku tego drugiego do Zappy i The Mothers dołączyli – co zaplanował Andy Warhol – John Lennon, Yoko i Elephant’s Memory. Zamiar był taki, że wspólny jam zostanie wydany na płycie tak Johna, jak i Franka, w różnych miksach…
- …po czym okazało się, że Zappa został wydymany, bo z przyczyn kontraktowych jego wersja nie mogła się ukazać przez dwie dekady, a gdy w końcu wyszła, to pod tytułem, jaki nadał temu Lennon, i z nazwiskami jego i Yoko w metryczce. Nic dziwnego, że Frank wyrażał się o byłym Beatlesie z dużym przekąsem. Choć ja mam wrażenie, że to raczej Yoko maczała w tym zamieszaniu palce. A swoją drogą, szeregowy, wiecie, jak jest po japońsku „suka bez talentu”?
- Wiem, wiem. Cóż, niektórym się wydaje, że awangarda to robienie mnóstwa hałasu bez ładu i składu, choć płyty solowe pokazują, że czasem i Ono potrafiła stworzyć coś sensownego. Ale wróćmy już do „Fillmore East”…
- No właśnie. Flo i Eddie – bo tak z uwagi na kontraktowe problemy przedstawiali się Kaylan i Volman – wykonują skecze, których głównym motywem są właśnie tępe dupy towarzyszące, co się co prawda głośno zastrzegają, że one takimi nie są, ale zaraz potem dodają, że dadzą tylko wykonawcom z hitowym singlem i kutasem wielgusem. Jest też słynna historia, jaka przydarzyła się w Seattle muzykom z Vanilla Fudge, którzy to w hotelu zaspokajali cycatkę-małolatkę świeżo złowionym żywym koleniem, a pan klawiszowiec to filmował.
- Do tego „Little House I Used To Live In”, „Alfons Willie”, „Peaches”, „Happy Together” z repertuaru The Turtles, czyli właśnie ten hitowy singel, po którym panie ochoczo rozkładają nóżki. Rock’n’rollowe „Tears Began To Fall”, odjechany instrumental „Lonesome Electric Turkey”…
- No właśnie, na papierze wszystko fajne. To czemu nie zachwyca? Bo po gwiazdkach widać, że nie zachwyciło.
- Ha. Spójrzmy jeszcze raz na tą listę utworów. Urocze „Little House” jako wstęp do skeczu o posuwaniu panienki żywą rybą? „Willie The Pimp” okrojone do fragmentu solówki gitarowej i robiące za mostek między dwoma zestawami skeczy o groupies? Z utworów takiego kalibru nie robi się kurwa przerywników! I tu jest clou całego problemu. Przez sporą część tej płyty muzyka jest zsunięta na dalszy plan, a dominują skecze, które przez pierwszych kilka przesłuchań są całkiem interesujące, ale szybko zaczynają robić się nudne. Bo ile razy można słuchać Flo & Eddie udających puszczalskie małolaty? Przy którymś powrocie do płyty zaczyna się w końcu przeskakiwać spore fragmenty tej gadaniny. Ma się wrażenie, że to kabaret, a Zappa pokazuje się na chwilę tu i tam, gościnnie, żeby Howard i Mark mogli sobie na szybko przepalić.
- Tym bardziej szkoda, że gdy wreszcie panowie grają, to jest naprawdę fajnie. „Little House…” obcięto do wstępnego fragmentu, ale zagrano naprawdę świetnie, tak samo jak „Peaches En Regalia” – w obu przypadkach słychać, że Aynsley Dunbar to jeden z najlepszych rockowych perkusistów w ogóle. „Tears…” to świetny pastisz popowej muzyki lat 50. i 60., „Electric Turkey” to głównie zakręcone solo gościnnie występującego Dona Prestona na Moogu. W „The Mud Shark” pod koniec spod gadaniny całkiem przebija się Bob Harris na fortepianie elektrycznym. No i improwizowane solo gitarowe na motywach z solowej części „Willie The Pimp”.
- I tym bardziej szkoda, że ten nieszczęsny jam z Lennonem i spółką nie trafił na płytę. Musieliśmy czekać na to całe dwie dekady, aż dostaliśmy „Playground Psychotics”, gdzie gadania i skeczy było znów mnóstwo. Ale o tym w swoim czasie. A na razie będzie kolejna płyta o życiu w trasie i dupach towarzyszących.