Dla fanów słuchających muzyki lat 70-tych i 80-tych Steve Miller kojarzy się z serią doskonałych hitów pop-rockowych, nagranych właśnie w tych latach. Utwory takie jak „Jungle Love”, „The Joker” i „Fly Loke An Eagle” spowodowały, że jego album „Greatest Hits 1974-1978” sprzedał się w ponad 13 milionach egzemplarzy w Stanach Zjednoczonych. Starsze pokolenie muzycznych dziwaków pewnie wie, że The Steve Miller Band miał pod koniec lat 60-tych i wczesnych 70-tych zupełnie inne brzmienie. Pierwotnie nazywany The Steve Miller Blues Band, został założony w 1967 roku przez Steve Millera i Boza Scaggsa. Byli jednym z typowych, istniejących psychodelicznych zespołów bluesowych, ale jednocześnie byli w tej lidze grup, które odniosły komercyjny sukces nie mając żadnych hitów. Swój debiutancki album Steve Miller Band nagrał i wydał w 1968 roku. Tak naprawdę to „Children of the Future” stanowi dwa odrębne albumy, które były łatwo dostrzegalne na oryginalnym winylu. Pierwsza strona to sprawa Steve’a Millera, która jest spójnym zestawem piosenek, które miejscami można określić jako awangardowe. Druga strona ma bardziej surowe brzmienie, prowadzące w stronę bluesa i jest już dziełem całego zespołu.
Całość zaczyna się od wstrząsającej kakofonii, po której następuje akustyczny brzdęk, wyłaniający się niczym latarnia światła pośród ciemności i łoskotu. Jak wspominałem, tytułowy utwór jest daleki od ironicznego dystansu „The Joker” czy eleganckiego majestatu „Fly Like an Eagle”. Ta psychodeliczna suita łącząca optymizm z hipisowską, kosmiczną wiarą wytwarza senne marzenia, muzycznie drgające na obrzeżach jawy. „W moim drugim umyśle widzę, jak się rozwijasz/ Czuję, jak płyniesz/ To porusza moją duszę”. Wyróżniającym się elementem w tych utworach są harmonie, które jakby wyrównywały bieg dziecięcych kroków ku przyszłości. Konglomerat bluesa poruszający się w kierunku wczesnego folk rocka dobrze pasuje do ery psychodelicznej. Dwa krótkie przerywniki stanowią elementy, które prowadzą do dłuższej formy „In My First Mind” i są sercem improwizacyjnych wycieczek poślubionych bluesowym zagrywkom w mglistych, kwaśnych melodiach. Utwór porusza się w stonowanej atmosferze a kiedy dzieci otwierają swoje oczy widzą na odległość wielu mil, będąc na haju przekraczają kolejną barierę kończąc pierwszą stronę płyty numerem „The Beauty of Time Is That It’s Snowing”. To instrumentalny podjazd na wzgórze pełne białego puchu zawierający jedynie mantrę „Jesteśmy dziećmi przyszłości”. Nie wiem jak reagował na to pan King (inżynier dźwięku) ale Miller rzeczywiście był na haju i nawet został zatrzymany i uwięziony za posiadanie marihuany podczas nagrywania albumu.
Druga strona jest bardziej tradycyjna, chociaż piosenki wciąż przenikają się nawzajem. Boz Scaggs autor dwóch z nich, prowadzi swój wokal w „Baby’s Calling Me Home” oraz „Steppin’ Stone”. Pierwsza to śliczna, eteryczna popowa piosenka, która ma jazzowy klimat z klawesynem i gitarą akustyczną i jest formą, którą odkrywał później w swojej solowej karierze. Druga jest najcięższym utworem na płycie i łączy w sobie bluesa i rocka. Na długo przed „Jet Airlinier” Miller napisał folkowo rockowy „Roll with It” z tak charakterystyczną, zawodzącą solówką na gitarze. „Samolot leci po pasie startowym… Uwierz, że lepiej nim nie jechać/ Pociąg jedzie autostradą… Uwierz, że lepiej nim jechać”. Wokalne stery w kolejnym numerze „Junior Saw It Happen” przejął Tim Davis, motorycznym rhythm and bluesowym coverze autorstwa Jima Pulte’a. Klimat bluesa z Zachodniego Wybrzeża usłyszymy w „Fanny Mae”, gdzie harmonijka ustna walczy z organami o palmę pierwszeństwa a klasyczny „Key to the Highway” kończy płytę. To wolno palący, improwizacyjny koniec, który warto zbadać.
Będąc przyzwyczajonym do klasycznych pozycji Steve’a Millera z lat 70-tych z trudem można rozpoznać te płodne utwory. Chociaż z pewnością nie można by scharakteryzować tego albumu jako „komercyjny sukces” to trzeba przyznać, że muzyka pływa tu z taką samą inteligencją i gracją, jak choćby „Forever Changes” zespołu Love. Słyszymy tutaj Millera i zespół obejmujący efekty i solidne instrumentarium, aby unieść się na oślep w ramiona tych upalnych nocy gdy kosmiczny świat otula nas w sennym marzeniu. Czy to ponadczasowy album? Nie będę cię przekonywał ale sięgające różnych kierunków dźwiękowych kreacje brzmią dostatecznie płynnie i czysto z wokalami ułożonymi do przodu, w prawdziwej tradycji bluesowej, pokazując, jak genialny może być psychodeliczny album w tych pełnych płomieni czasach.
Równowaga świata w tej muzycznej transformacji, łatwo może zrazić do wyobcowania ale tu brzmi po prostu świeżo, odurzająco i ekscytująco. Jednocześnie połączona jest z kulturą muzyki pop, poruszając się i odpływając bez wysiłku od jednego utworu do drugiego, czasami wirując atmosferycznymi riffami organowymi, choć nigdy nie wznosi się ponad senny, hipnotyczny strumień muzycznych kąpieli.