Premiera The Door to the Sky Orbit Service miała miejsce 19 września br. zarówno na winylu, jak i w postaci plików do pobrania, niestety z pominięciem wersji kompaktowej. Skromną okładkę piątej w dorobku artysty z Denver płyty zdobi prosty szkic sztucznego satelity, zakotwiczony w jednym z jej rogów. Żadne z niej dzieło sztuki. Denwerczyk, odgrywający zwykle rolę statysty podczas ostatnich tournée The Legendary Pink Dots po Stanach, w zaciszu domowego studia porzuca obowiązki „drużby” i przywdziewa szaty jedynego w swoim rodzaju mistrza ceremonii, niestrudzonego i niezależnego kontynuatora gatunku zwanego w muzyce elektronicznej downtempo. Randall Frazier, o którym mowa, jest również nieocenionym specem od kreowania nastroju przygnębienia, jaki objawia się podskórną melancholią, wpadającą nieraz w przeszywający smutek i żal. Wszelaki optymizm byłby w twórczości Amerykanina anomalią. Gdy spada nań szara rzeczywistość, on nie ubiera jej w obłąkańcze sola gitarowe w stylu Petrucciego ani nie nadaje bojowego tonu instrumentom, jak uczynił to Wagner w słynnej tetralogii, co więcej, nie próbuje też zakrzyczeć jej opętańczym noise’em a’la Aaron Funk, znany również pod pseudonimem Venetian Snares. Frazier okazuje się być zapiekłym tradycjonalistą, który chce leczyć podobne podobnym.
The Door to the Sky jest już trzecią płytą OS, która robi na mnie wrażenie rzewliwej i posępnej. Otwierające ją nagranie Real Life, przywołujące na myśl solowe dokonania Thoma Yorke’a, nie ma w sobie tyle nastrojowości, co kolejne na krążku Pieces. To w nich względnie pogodny nastrój pęka i rozpada się na tytułowe kawałeczki, zresztą głównie za sprawą tkliwej gry Patricka Q. Wrighta na altówce (eks-członek LPD), przy tym smętnawy śpiew Fraziera dopełnia jak zwykle całego obrazu rozpaczy (notabene spośród członków LPD nie tylko Wright zagrał na płycie OS, jako że osiem lat wcześniej Edward Ka-Spel wystąpił wokalnie w numerze Sleep with the Shadows z płyty A Calm Note from the West). Focus i Larimer Lately są równie ciekawymi, jak konwencjonalnymi przykładami muzyki dark ambient, mającej z definicji – jak zapisano w haśle na Wikipedii – wywoływać „uczucie smutku i melancholii”. Największe wrażenie jednak zrobiły na mnie wspomniane Pieces, jak również spotęgowane desperacją w głosie Randalla The Coldest Nights oraz niesłychanie Kropkowe So Loud. Z kolei onirycznego nagrania Keep It to Myself powinno się słuchać raczej będąc w domowych pieleszach niż na dalekim spacerze, tak bardzo wbija ono człowieka w letargiczną bezczynność. Powolnemu zapadaniu się w bezruch zapobiega następna na krążku piosenka How Do I Get Back Home? o zaskakująco południowym temperamencie. Jasno wyśpiewane słowa wokalisty w refrenie powyższej piosenki – Gdzie jest to samotne miejsce? Jak mam wrócić do domu? – zdają się powstrzymywać potok melancholii płynącej nieustannie z głośników. W tym przypadku niemal wcale nie brzmią one jak głos desperata znad przepaści. Źródłem dobrych dźwięków jest też przedostatnia na płycie kompozycja Don’t You Want to Stay Awake?, po której zapada kurtyna w postaci krótkiej parafrazy oryginalnego brzmienia amerykańskiego zespołu Low.
Z niewiarygodnym smutkiem, przepraszam, zadowoleniem donoszę, że Frazierowi znowu udało się podbić moją duszę, jak zapewne również serca innych słuchaczy dołującym, pardon, porywającym dziełem wydanym u schyłku mijającej dekady. I tak jak po dobrej lekturze mistrza grozy niełatwo jest zmrużyć oko, tak też po ostatniej płycie Randalla trudno o samopoczucie tożsame z klasyczną Radością o poranku.