Drugi album bardzo młodej krakowskiej formacji. Po niezbyt przekonującym debiutanckim First Mind z 2017 panowie postanowili się nie poddawać i proponują Die Without Living. Rzecz, która niewątpliwie jest krokiem na przód. Może jeszcze bardzo małym i niezbyt odważnym, ale jednak. Przede wszystkim to ci sami młodzi ludzie, którzy rok wcześniej nagrali debiut i… z dnia na dzień nie stali się wirtuozami swoich instrumentów. Choć i w tym aspekcie widać postęp, czy to w lepszych liniach wokalnych Dawida Lewandowskiego, czy partiach gitary (szczególnie solowych) Szymona Kubali.
Zmienił się też nieco pomysł na całość. Proste i dosyć surowe, jak na progresywnego rocka, kompozycje, tu zostały zastąpione bardziej wielowątkowymi formami. W dalszym ciągu dominują u nich nostalgiczne klimaty i raczej balladowe tempa z dominującymi akustycznymi brzmieniami i „jesiennym” pianinem. I to w nich młodzi artyści czują się najlepiej. Przyznam, że gdy tylko słyszę bardziej energetyczne fragmenty w ich wykonaniu, trochę powracają demony pierwszej płyty. Tak jest już w pierwszym I Am the Remedy, rozpoczętym bardzo stylowo i klimatycznie ciekawym klawiszowym tłem i solową figurą gitary. Wkrótce jednak czar nieco pryska, choć trzeba przyznać, że muzycy flirtują tu z delikatnie psychodelicznym graniem. Podobnie jest z zainaugurowanym trzaskami winylowej płyty Deal of Red, którego końcówka sprawia wrażenie przyklejonego jakby na siłę „muzycznego kontrastu”. Wartościową rzeczą jest z pewnością 54 z bardzo interesującymi wokalizami Mileny Locksmith.
Pisałem już o solówkach Kubali. One faktycznie są pozytywną stroną albumu. Szczególnie ładny popis (chyba najlepszy na płycie) znajdziemy w C. E. L., taki z lekką nutką chropowatości. Nie można też pominąć dobrych fragmentów w Die Without Living. No właśnie, kończący całość utwór tytułowy to pierwszy w ich historii kilkunastominutowy długas. Brawa za odwagę, za zmierzenie się z taką formułą, choć kompozycja nie ma jeszcze dramaturgii, przełomowych momentów i wyjątkowego (może wzniosłego?) finału.
Mam wrażenie ponadto, że tym razem zabrakło panom bardziej nośnych, melodyjnych tematów. Wiem, że to kwestia bardzo indywidualna, niemniej - cóż by nie powiedzieć o debiucie - trochę fajnych, choć prostych melodii nań trafiło. Tu jest skromnie pod tym względem. Poza tym, generalnie brak temu materiałowi solidnego, rockowego kopa, który zdecydowanie ożywiłby ten chwilami zbyt monotonny album i ewentualnie obroniłby go na scenie.