Grecja. Hellas. Hellada. Mityczna a jednak rzeczywista. Duchowa lecz namacalna. Radosna tryskającym epikureizmem, acz stonowana wycofanym stoicyzmem. Urokliwa kraina napełniająca zmysły tysiącem wrażeń przelatujących przez oczy, uszy, nozdrza, włosy, ubrania, pozostawiająca nań nalot czegoś realnego, lecz nieuchwytnego zarazem. Od zarania dziejów przyciągająca jak magnes niezliczone rzesze amatorów jej słonecznego powabu, pod którym milcząco leżą wieki mistycznej przeszłości. Czyż odpoczywając na kreteńskiej plaży nie doświadczamy metafizycznego poczucia, że ziemię na której leżymy deptały setki pokoleń ludzi niosących w sercu spuściznę tych terenów? Czyż spoglądając na gorejący morski horyzont nie czujemy tchnienia tego samego wiatru, który pchał niegdyś triremy przybijające do uśpionego antycznego brzegu? Nie wiem jak Wy, ale ja ową starożytną gęstą aurę wyczuwałem pełnymi płucami, od momentu gdy postawiłem stopę na ziemi greckiego lotniska. Od razu poczułem tą antyczną poetykę przemieszaną z odwieczną żarliwością, które niemal wisiały w skwarnym powietrzu. Chłonąłem ją pełnymi haustami mych spragnionych tego typu doznań płuc. I myślę, że podobne wrażenia w obcowania z grecką kulturą i przyrodą odniosła kiedyś niesamowita dwójka muzyków Dead Can Dance Lisa Gerrard i Brandon Perry. Gdyż ich wydana w ubiegłym roku płyta jest zanurzona w egejskich klimatach etnicznych tak głęboko, jak zaginiona Atlantyda pod powierzchnią morza.
Sześć lat. Tyle na swój kolejny album kazał nam czekać mistyczny tandem Lisy Gerrard i Brandona Perry'ego. Aż tyle, choć w sumie tylko tyle, gdy zważymy na 16 lat wcześniejszej absencji duetu. Tańczące Trupy w swej barwnej historii ukazały nam doprawdy wiele oblicz. Od wywodzących się z nowej fali żywiołowych pierwszych płyt, poprzez klasyczny okres owocujący ubóstwianymi przez fanów arcydziełami Within The Realm Of A Dying Sun i The Serpent's Egg, zgłębianie średniowiecznego mroku na płycie Aion, hołd dla brzmień etnicznych Afryki, Azji a nawet Oceanii w latach 90-tych, po eklektyczne orkiestrowe klimaty po reaktywacji zespołu. Ewolucja duetu od ekstatycznego opisywania wspaniałości, ale także i zagrożeń otaczającego nas świata duchowego i realnego do podsuwania przestrzennych materiałów do własnych barwnych wyobrażeń na ostatnich płytach zaowocowała kilkoma już pokoleniami oddanych na zabój fanów, z przygryzionymi wargami czekających na jakikolwiek przejaw życia czasowo zahibernowanych muzyków. Po rewelacyjnych projektach solowych oraz ultraciekawej i co dla wielu zaskakująco odbiegającej klimatem i formą od poprzednich dokonań "makówkowej" płycie Anastasis, Dead Can Dance raczy nas ponownie czymś zaskakującym i przez to świeżym.
Nie jest tu długo samą formą. Bo nie idzie tutaj o długość, a i utwory są zaledwie dwa. Dzielą się oczywiście na pomniejsze etapy muzycznej opowieści, lecz stanowiąca tutaj obrazowe przestrzenne tło filmowa niemal treść wymusza zwartą w swym wyrazie formę. Nie ma tutaj też żadnego przytłaczającego ogromu nadmienionej treści. Gdyż ilustracyjny charakter tej płyty niejako narzuca, w dobrym sensie tego słowa znaczeniu, rozmyty charakter muzyki. A na nią składa się wybornie przyrządzona mieszanka subtelnej elektroniki z instrumentarium charakterystycznym dla muzyki dawnej. Jak to u Trupów drzewiej bywało. I to jak widać się nie zmieniło. Wszystko to poprzetykane dość oszczędnie używanymi tutaj niebiańskimi wokalizami Lisy (mniej) i Brandona (nieco więcej). A szkoda, bo wspaniałe chorały obydwojga obdarzonych niesamowitą barwą głosów wokalistów zawsze były esencją muzyki Tańczących Trupów. Tu jest tego wokalnego miąższu nieco mniej, lecz nie ma co narzekać, bo w zastosowaną tu kinową stylistykę wkomponowuje się to idealnie i ma się wrażenie, że jest go w sam razik. Muzyczne uniesienia jakie zapierały nam dech i wyciskały łzy z oczu na klasycznych płytach są tutaj mniej oczywiste i bardziej stonowane niż niegdyś. Emocje nie są tu podawane otwarcie na tacy, lecz przykryte gęstą kuwerturą szamańskiej transowości, która cichym szeptem zaprasza by w nią wejść, wniknąć, zapomnieć o XXI-wiecznej ogładzie i rzucić się w wir oszalałych sonicznych bachanaliów.
Zainspirowane greckim folklorem, przyrodą i mitologią muzyczne przedstawienie, niczym grecka tragedia wiedzie nas przez przez zapierające dech w piersiach pejzaże, egzotyczne obrzędy i obyczaje odprawiane na naszych oczach (uszach?) przez zapomnianych antycznych bohaterów. Czołobitny pokłon dla Grecji, mieniącej się tu jako mityczne skrzyżowanie europejskiego stoicyzmu i bliskowschodniej dzikości, których celebracja i spełnienie odbywa się na muzycznych bachanaliach poświęconych bogowi płodności, natury i wina Dionizosowi. Muzyczny kalejdoskop cofa nas do czasów, gdy u stóp Olimpu realni ludzie mijali się ramię w ramię z mitycznymi stworzeniami. Do czasów gdy nie było ważne wczoraj ani jutro, tylko tu i teraz. Każdy z dwóch aktów tej antycznej historii odnosi się zarówno do czynnika boskiego, jak i ludzkiego. W każdym mamy do czynienia z dziką zachłanną przyrodą i próbującym ją okiełznać żywiołem ludzkim, to wspieranym, to znowu ganionym przez wszechobecne siły boskie. Pochwała radości życia, rozbuchanej witalności, nieskrępowanej próżnymi konwenansami epikurejskiej zabawy, szaleńczych plemiennych dionizji, których uczestnicy odsłaniają swoje prawdziwe twarze, chowane na co dzień pod kamienną maską ego. Czyli to właśnie czego dzisiejszy człowiek nie doświadcza na co dzień, broniąc się przed tym, odsuwając poza krawędź usystematyzowanego świata początku XXI wieku. A tymczasem muzycy serwują nam niesamowite obrazy roztańczonej Hellady skrzącej się tysiącami jaskrawych barw, które możemy słuchać, oglądać, smakować i dotykać do woli. Zrodzone w morzach antyczne bóstwa wyłaniające się spośród spienianych fal niczym uosobienie Afrodyty. Niebiańscy oswobodziciele umysłów, w orgiastycznym obrzędzie oczyszczający maluczkich swym transowym tchnieniem. Taniec eurypidejskich bachantek słodki tylko tych, którzy posmakują oświecenia i przełamią cne obyczaje trawiące ich skrępowaną cielesność i duchowość. Całe to misterium odbywające się w cieniu niebotycznych strzelistych gór, z których szczytów niewidzącym wzrokiem spoglądają na śmiertelników ci, którym poświęcona jest ta ceremonia. W odmętach pradawnego lasu, dyszącego tchnieniem dziwacznych groteskowych stworzeń wyłaniających się z odmętów antycznych mitologii. Mantry mamrotane przez dygoczących w swym ekstatycznym szale półnagich derwiszy. Cienie zamglonych postaci wirujące wokół plemiennego paleniska kładące się oszalałą poświatą na otaczającą je gęstwę drzew. A jeśli dla jakiegoś nieszczęśnika ów rytuał będzie zbyt wymagający w swej orgiastycznej natarczywości, milczący psychopomp odprowadzi jego duszę do krainy odpoczynku. Tylko po to by mógł na nowo powrócić do odwiecznego kręgu życia, gdzie wszystko spala się by doznać odnowy i powstać jak feniks z popiołów.
Po raz kolejny Tańczące Trupy zaserwowały nam muzyczną podróż po krainie rozbuchanego etnicznego piękna, w której króluje przestrzeń, duchowość i rytm. Tym razem wraz z Lisą i Brandonem odwiedziliśmy antyczną Grecję, której folklor w zniewalający sposób splata z sobą wpływy wschodu i zachodu. Doświadczyliśmy żarliwego pokłonu dla życiodajnych sił natury przenikających swą wonną aurą każdy aspekt otaczającego nas świata. Ponownie dzięki Tańczącym Truposzom trafiliśmy w konkretne dźwiękowe miejsce na naszym globie, po to by podoświadczać je wszystkimi zmysłami. I wiecie co Wam powiem? Wszystkie niesamowite albumy Dean Can Dance, niezależnie od tego jaka inspiracja przyświecała w danej chwili Lisie i Brandonowi oraz z jakiej szerokości geograficznej czerpali pełnymi garściami muzycy, mają jedną wspólną cechę. Tak jak wszystkie rodzaje muzyki etnicznej na tej planecie, nieważne z jakiego kraju by pochodziły, mają ukryty pod różnicującymi je dźwiękowymi warstwami jeden wspólny rdzeń. Pochodzą z tego samego pradawnego korzenia rodowego. Gdyż mimo wszystkich różnic jakie pozornie je dzieląc istnieją pomiędzy ziemskimi rasami, przedstawiciel każdej z nich jest przede wszystkim człowiekiem. Jesteśmy jednością. Pamiętajmy o tym...