W sumie na przytoczenie tego opisywanego już albumu naszło mnie po ostatnim zlocie polskiego fan clubu Pearl Jam, połączonego z prezentacją fanowskiego video nakręconego komórkami uczestników ubiegłorocznego koncertu w Krakowie. Video było przednie i sentymentalne, niczym butelka Barolo opróżniana przez Edka Veddera na koncertowej scenie. Zaś sama zabawa wyborna, szczera i oczyszczająca, tym bardziej że w najlepszym towarzystwie.
Są w życiu te niepowtarzalne chwile, nieuchwytne momenty, które mimo iż trwają kilka krótkich minut, odciskają niezmywalne piętno na naszych losach i naszej przyszłości. Na nas jako ludziach, którzy targamy dalej bagaż tych ulotnych przeżyć przez cały nasz późniejszy pobyt na tym świecie. Olśnienie takie dotknęło mnie pewnego pięknego letniego dnia Roku Pańskiego 1992. Przygotowywałem się właśnie do kolejnego wyjazdu w Tatry, by spotkać się tam ukochanymi przeze mnie górami, przemierzyć je wzdłuż i wszerz, oddychać nimi, pobyć z nimi sam na sam, choć jechałem w towarzystwie. Dociskając mandżur, by zmieściły się w nim wszystkie frukty (taki slang mojego kompaniona Kapy) usłyszałem dobiegające z drugiego pokoju mile łechcące me wyczulone ucho gitarowe dźwięki. W te pędy porzuciłem me dotychczasowe zajęcie i popędziłem zobaczyć, cóż tak mile gra. We włączonym odbiorniku telewizyjnym typu Elektron grała świętej pamięci MTV (ś.p. gdyż dziś już z tym M niewiele ma wspólnego). A właściwie to grało na swoich instrumentach pięciu długowłosych facetów. Wpatrzony w zarejestrowany w czerni i bieli teledysk, trwałem kilka minut bez ruchu. W sumie musiałem wyglądać dość komicznie, gdyż podejrzewam, iż moje usta zastygły w wyrazie wigilijnego karpia próbującego zaczerpnąć haustu życiodajnej wody, zaś oczy wybałuszyłem jakby przede mną stanął żywcem wskrzeszony Elvis. Chwilę później, gdy wydobywając się z oszołomienia próbowałem odnaleźć mą zagubioną gdzieś na podłodze szczękę, uświadomiłem sobie, iż nie wyhaczyłem nazwy wykonawcy. No cóż, bywa... Trapiło mnie to podczas całego wyjazdu w owe Tatry, lecz cały ten czas przemieszczałem się 30 centymetrów ponad ziemią. Dosłownie. Unosił mnie ku górze uduchowiony refren. Dźwięki buzowały w mym sercu. Słowa, które zapamiętałem krążyły po moim ciele wraz z ożywczą hemoglobiną. Nie dająca mi spokoju, nie potrafiąca mnie opuścić melodyka dodawała mi sił. Na Rysy wszedłem dwa razy szybciej niż przewidywał papierowy przewodnik. A przecież utwór ten słyszałem tylko RAZ. Jeden raz...
I, I'm still alive...
Nie dziwi więc nic, iż pierwsze co zrobiłem po powrocie do domu było zidentyfikowanie, że zacytuję poetę "a co to to, kto to to, to to tak gra". Sprzedawca w lokalnym sklepie z pirackim stuffem od razu wiedział, krótko rzucając "to nowa kapela, która miażdży niedowiarków". No i mnie zmiażdżyła. Wtedy. I na zawsze. Mimo, iż podobne dźwięki słyszałem już w dokonaniach klasyków lat 70-tych. Mimo, iż równie potężną moc muzyki znałem już wcześniej z wielu wspaniałych płyt poprzednich dekad. Ale z tak wielką dawką porywającej szczerości i rozbrajającej autentyczności nie zetknąłem się nigdy wcześniej. Nigdy...
Eddie Vedder. Facet miał serce na dłoni. Każdy wers. Każdy krzyk. Każda wyśpiewana fraza szła prosto z serca właśnie. I trafiała prosto w serce, niczym strzała niewidzialnego muzycznego snajpera, który ma na celu tylko jedno. Dotrzeć do najgłębszej jaźni słuchacza. Poruszyć. Zawładnąć. Rozkochać. Zmienić na lepsze. I pozostać tam na zawsze...
"Czy coś jest nie tak?", zapytała
Oczywiście, że tak
"Ty nadal żyjesz" powiedziała
Och, czy zasługuję na życie?
Czy to pytanie
Jeżeli tak... jeżeli tak... to kto odpowie... kto odpowie..."
Oczywiście, że teledysk oglądałem później dziesiątki, setki, tysiące razy w życiu. Czasem w milczeniu. Chłonąc całym sobą każdy dźwięk. Sycąc się najwspanialszą gitarową solówką dekady lat 90-tych. Pozwalając się przeniknąć na wskroś przez każdy iskrzący się pozytywną energią ton. Nasączając się po najmniejsze mitochondria niebywałą duchowością, szczerością i niewymuszonym autentyzmem. Czasem zaś śpiewając. Bo czasem ciężko nie śpiewać. Nawet, mimo zwracających mi uwagę słowami "Daj chłopom grać !" znajomych. Nie potrafię inaczej. Po prostu...
I ta wszechogarniająca fala, która rozpoczyna, ale i kończy teledysk. Niczym ocean autentycznych ludzkich uczuć, które rozkosznie zalewają poddającego się im słuchacza. Ta muzyka jest ze mną zawsze. I pozostanie po wsze czasy, póki me nogi będą mnie nosić po tym doczesnym świecie...
PS. Skoro już jesteśmy przy Pearl Jamie chciałbym podziękować wszystkim wspaniałym ludziom z polskiego facebookowego fanpage'u State Of Love And Trust - [Pearl Jam Poland]. Szczególnie za tę otwartość i szczerość, jaką nacechowana jest także muzyka tego wspaniałego bandu. Bo to jest chyba zaraźliwe. Serio.