Cóż rzec... Ta płyta wyzuje Was z najlepszych ludzkich cech. Oblepi niczym lepka melasa, wleje się we wszelakie pory i otwory ciała i tam zacznie fermentować, by koniec końców dotrzeć do sedna Waszego jestestwa i rozpocząć tamże powolny, lecz konsekwentny proces gnilny. Wraz z nieopatrznie rozpoczętym odsłuchem będziecie niemymi świadkami procedury rozkładu Waszej osobowości, po którego dokonaniu co bardziej wrażliwi słuchacze mogą potrzebować reanimacji, opieki psychologa tudzież kapłańskiej pociechy. Bałwochwalcza mieszanka splugawionego noise-rocka z elektronicznym sludge, przepuszczona przez industrialną, miażdżącą narządy słuchu sieczkarnię do dźwięków, owocuje przygnębiającym obrazem wykreowanego przez muzyków świata, w którym nie ma miejsca na żadne ciepłe uczucia, zaś wszędy dokoła atakuje nas wypluwana z głośników przygnębiająca beznadzieja. Brak życia. Brak radości. Koniec wszelakiej obfitości. Kres człowieczeństwa. Kres wszystkiego.
Ta muzyka mogłaby być soundtrackiem do wycieczki po najgłębszych kręgach dantejskiego piekła. Skojarzenia? A i owszem. Godflesh w swoich najordynarniejszych mózgobijach. Swansi, trochę starsi, trochę nowsi. Jesus Lizard, tylko spowolniony i polany sludge'ową magmą. Diamanda Galas, tym razem z ciałem obrośniętym gęstym włosiem i męskimi nabrzmiałymi genitaliami. Trochę Godspeed You! Black Emperor w swojej najbardziej noisowej formie, wiecie, w tych momentach, gdy ściana dźwięku wydusza z bębenków krwawą, bulgoczącą papkę. Blood Inside wybroczone z nas prosto od wujaszka Garma z Ulvera. Nieco klasyków typu Coil, Einstürzende Neubauten czy innych ejtisowych odpadków, z tym że uchwyconych w chwili przedawkowywania heroiny. Ogólnie syf. I tak ma być. Bo ta muzyka nie ma mile łechtać, tylko brutalnie wywlec duszę słuchacza na drugą stronę. Ja jestem w stanie wysłuchać raz z rzędu, potem muszę się odkazić jakimś lajtem, by znowu móc się weń zanurzyć. Po co więc słucham? A czyż w każdym z nas nie ma odrobiny muzycznego masochisty? Polecam na własną odpowiedzialność...