DoomSword to włoski zespół założony w 1997 roku i łączący epicki heavy metal z doom metalem. Już po debiucie z 1999 roku przed muzykami otworzyły się drzwi do kariery. Do 2011 roku wydali łącznie 5 albumów, a ja przybliżę nieco czwarty z nich - „My Name Will Live On” (2007).
„I care not whether I die tomorrow or next year, if only my deeds live after me”
Taki oto wstęp czeka słuchacza zanim wybrzmią pierwsze dźwięki muzycznego obcowania z Włochami. Dostojeństwo tej muzyki wysuwa się na pierwszy plan; słychać mozolny doom i mega epickość okraszone nieziemskim głosem Deathmastera. Z każdą kolejną minutą doomowa sielanka przeradza się w epickie klimaty, ale muzyka nie traci przy tym na wartości. Wręcz przeciwnie. Wszystko co ma w nazwie „epic” i „doom” od razu łyknę i morał jest z tego taki, że się tym zachwycam przez dłuższy czas, po czym następuje zwolnienie blokad i częste puszczanie płyt (wcześniej są słuchane na okrągło). DoomSword należy do tych zespołów, które mimo zmian składu wydają płyty znakomite, jeśli nie wybitne. Cała ta ich magia zamyka się właśnie w tych dwóch magicznych słowach: epic i doom. Muzycy potrafią swoją grą zaczarować słuchacza, sprawić, że chwile te są upojne i pełne dostojności. Dla mnie cały album „My Name Will Live On” jest kwintesencją gatunku. Na nic klasyczne krążki Candlemass czy Cathedral, DoomSword daje to, czego słuchacz oczekuje, a mianowicie: piękno. Diabeł tkwi w szczegółach, a te potrafią być wybitnie wybitne. Każdy instrumentalista, jak i wokalista, znakomicie odrobili zadanie domowe i nagrali płytę, która jest naprawdę na jak najwyższym poziomie.
„My Name Will Live On” otwiera „Death of Ferdia” - perkusja na początku robi psikusa, zaczyna się na modłę power metalową, ale kiedy gitary zaczynają jej wtórować robi się marszowo i pojawia się ta odlotowa dostojność, która na płycie przewijać się będzie jeszcze wiele razy. Wokalnie Deathmaster wypada świetnie. Jego wyższe partie są tak dopracowane, że chcę się go słuchać. Te niższe zaś budują nerwowe napięcie, które burzone jest po kawalkadzie mocnych, mozolnych riffów. Powitanie jest jak najbardziej udane i miejmy nadzieję, że tak będzie po ostatnie sekundy tego wydawnictwa. Utworem numer dwa został „Gergovia” - pełen klasycznych zagrywek w stylu Candlemass, zaczynający się powolnym, elektryzującym wstępem, który przeradza się w świetną piosenkę o doomowym zadęciu. Wokalista swym śpiewem wyznacza nowe granice, znajdujące się w tego typu muzyce. „Days of High Adventure” cechuje prawdziwa heavy metalowa miazga, połączona z doomowymi wstawkami, partiami wokalu na wysokim poziomie (ach ten Deathmaster!) i magiczną otoczką, podobną do power metalowego stylu. Jak dla mnie kawałek udany w 100 %. Kolejny - „Steel of My Axe” to niesamowita epicka przygoda z niebiańską muzyką, która płynie z głośników i która potrafi obudzić uśpione uczucia słuchacza. Muzykom nie zabrakło weny i naprawdę nagrali świetny utwór. Należą się im za to duże brawa. Podczas jego słuchania dochodzimy do wniosku, że sporo tu heavy metalu, mniej jest doomu, co jest na ten moment dobre – taka mała odskocznia od mrocznego klimatu. „Claidheamh Solais (Sword of Light)” to prawie 7 minut mozolnej muzyki, polanej epickim sosem, pełnej dostojeństwa, mroku, finezji – to plusy tej piosenki. Słuchając jej nie mogę wyjść z podziwu, że doom metal to nie tylko Candlemass czy Saint Vitus. Młodszym kolegom po fachu również należą się podziękowania. Ich styl powala na ziemię. Dodam tylko, że słowa „sword of light” są zaśpiewane z taką ekspresją, że brakuje słów. W rozpoczynających dźwiękach grzmotu „Thundercult” można się zakochać, a dalej następuje prawdziwa doom metalowa bomba – kolejny dowód na to jak wiele DoomSword zawdzięcza Candlemass. Oczywiście kopią tego nazwać nie mogę, Włosi prezentują swój oryginalny styl, łączący epickość z mozolnym brzmieniem, który sprawił, że dałam im szansę. Szansę, która przerodziła się w fascynację. „Luni” to nic innego jak dalsza podróż z mrocznie brzmiącymi gitarami, obłędną perkusją i niesamowitym wokalem. Deathmaster ma taką barwę głosu, że kiedy go słyszę to mam ciarki na plecach. W tym utworze majestatu dopełnia chór na początku, dalej to już istna doomowa tykająca bomba. Porównując go z dokonaniami Szwedów mam wrażenie, że Włosi odnieśli sukces. To jest naprawdę takie dobre jak „Mirror Mirror” czy „Bearer of Pain”. Coś wspaniałego. Przedostatni „Once Glorious” zaczyna się spokojnie, folkowo, po czym dostajemy doomowe partie gitar, podobnie brzmiącą perkusję, a kiedy do zabawy dołącza wokalista robi się sielankowo. Pobrzmiewają echa z początku albumu. Nie robi się to nudne, powiedziałabym, że intrygujące. Niby jest podobnie, ale dźwięki ubrane są w inne odzienie, które sprawia, że muzyka DoomSword zyskuje na sile. Koniec płyty wieńczy „The Great Horn” - słowo „epicki” odnosi się do wielu jego fragmentów, pozwala nam na delektowanie się tą muzyką, która w rzeczy samej jest epicka i – ponownie użyję tego słowa – dostojna. Perkusista robi marszowe cuda ze swym instrumentem, gitarzyści dają upust swoim umiejętnościom, a Deathmaster pozwala sobie na wokalne ekscesy, które wychodzą mu nader znakomicie. Zakończenie płyty jak najbardziej udane.
Trafili Włosi na szczyt doom metalowego świata. Jako młodsze wcielenie Candlemass wybrnęli całkiem dobrze z opresji. Nagrali album miażdżący, mozolnie epicki, dostojny, pełen świetnych riffów i wokaliz. Zachwycam się nim od początku do końca. Każdy fan Candlemass powinien jak najszybciej się z nim zapoznać, a na pewno nie pożałuje i wyjdzie z uczty zadowolony. Będzie też często do niego wracać, bo ta muzyka uzależnia. Polecam!