Solaris (ten węgierski od ambitniejszego grania, a nie ten polski od disco z pola) popełnił kiedyś płytę „The Martian Chronicles” (albo jak to woli – „Marsbéli Krónikák” po mandziarsku) i - co by nie mówić - pograł na nosie przedstawicielom odradzającego się na początku lat 80-tych progresywnego nurtu. Tak ciekawie na początku swojej kariery nie grali ani Marillion, ani Pallas, ani Pendragon. Oczywiście jak można mniemać można żadni z powyższych nie słyszeli choćby dźwięku z „Kronik Marsjańskich” – żelazna kurtyna skutecznie oddzielała oba muzyczne światy. A szkoda, bo zapewne i Fish i Barrett łapaliby się za głowy, zdając sobie sprawę jaką - na tle Solaris – fuszerę odwalali.
Złośliwości na bok. Prawda jest taka, że jak na przedstawicieli zaściankowego demoludu, Węgrzy nagrali naprawdę świetną rzecz. Konkretne instrumentalne granie z pogranicza space-rocka (w końcu nazwa zobowiązuje) i raczkującego wówczas neo-proga z fajnymi klawiszowymi pasażami, zgrabnym graniem i - przede wszystkim - zapadającymi w pamięć fragmentami, które nie nużą choćby przez sekundę.
Tytułowa suita to 23 minuty konkretnej jazdy. Ostre syntezatorowe frazy, imitacje śmiechu marsjańskiego bobasa i umiejętnie budowana dramaturgia w pierwszej odsłonie kolejnych minut kompozycji. Następnie (w częściach II oraz III) mamy bardziej klimatyczne granie, z ciekawymi partiami fletu, fortepianu i gitary, która po raz pierwszy staje się w kilku fragmetach suity instrumentarium wiodącym. Są też imitacje chóru, nadające całości niezwykłej podniosłości. Finał (w postaci połączonych kolejnych trzech tematów) to taka swoista kwintesencja brzmienia całości; jest tu bowiem i bardziej klawiszowe granie i plumakania fletu i ciekawy motyw gitarowy przewijający się tu i ówdzie. Całość nabiera niezwykle ciekawego tempa, jest też kilka twist’ów w akcji jak w dobrym thrillerze.
Dalej wcale nie jest gorzej. Każda kolejna kompozycja ma swój urok i niebagatelne atuty.
„M’ars Lyricistica” oraz „Legyõzhetetlen” są umiejętnie rozpędzone i lekko połamanane. „Ha felszáll a köd” to chyba najsłabszy numer na płycie; zwiewny i stonowany, ale chyba zbyt usilnie stylizujący się na Genesis.
Na szczęście dość niepokojący „Apokalipszis” i zamykający całość „Solaris” brzmią przekonująco i ciekawie tak więc czepiać się nie ma czego.
Jakby nie patrzeć ta dość luźna wariacja wokół dzieła Ray’a Bradbury’ego, okazała się jednym z najciekawszych debiutów lat 80-tych w ogóle, a tzw. neo-proga na pewno, bijąc na głowę oryginalnością „Scripty” i tego typu imitacje. Może i nie wybitnie oryginalne, ale na pewno zdardzające coś więcej niż tylko chęć kopiowania Starych Mistrzów.
Jedna z najlepszych płyt z nurtu rocka progresywnego w ogóle, a (chyba) najlepsza wypuszczona w latach 80-tych.