Dzisiaj ponownie postawię się w roli obrońcy – moim zdaniem – niesłusznie zglanowanej płyty.
„Long Live Rock’n’Roll” to trzeci krążek w dorobku Rainbow i zarazem ten który doczekał się dość niepochlebnych opinii. Tutaj znów muszę stwierdzić, iż „chyba” będzie najbardziej adekwatnym słowem, gdyż jedyną na jaką trafiłem była ta we wkładce do „Tylko Rocka” wieki temu. Niżej oceniono tam jedynie „Bent Out Of Shape”...
Podejrzewam, iż na takie a nie inne mniemanie rzeczone wydawnictwo zasłużyło sobie jedynie faktem, iż było następcą „Rising” z 1976 roku. Jednak tutaj nie oszukujmy się; takie cudo ciężko przebić i Blackmore’owi i Dio – mimo najszczerszych chęci – to się nie udało*.
Jednak jeśli odniesiemy „Long Live Rock’n’Roll” do pozostałych płyt zespołów to już takie porównanie wypada zdecydowanie na korzyść omawianego dziś albumu. No bo według mnie lepsze to zarówno od debiutu jak i „Down To Earth”. O krążkach z Turnerem na wokalu nie wspomnę, gdyż dla mnie to żadna konkurencja.
Uważam się, że tutaj przyczepić nie ma się do czego. Kawałek tytułowy to solidne rockowe mięcho. „Lady Of The Lake” jest fajnie mroczne, tak całkiem w stylu Dio. „L.A. Connection” może i troszkę kuleje, lecz jest to jednak wrażenie dość złudne; w końcu poprzednie dwa numery są doprawdy świetne i jedyne ich tle wydawać się może, że doświadczamy lekkiego zjadu w dół. Z „Gates Of Babylon” nowy „Stargazer” na pewno nie wyszedł jednak nie do końca rozumiem krytyków tego utworu; jest ciekawie snuty bliskowschodni klimat, mocny śpiew Dio, świetne partie instrumentalne...
Stronę drugą otwiera „Kill The King” znany już z koncertówki „On Stage”; piekielnie szybki i rozpędzony z wgniatającą w ziemię solówką Blackmore’a. Kolejne dwa numery to (bardzo niedoceniany w zestawie) pancerny jak seicento „The Shed (Subtle)” i lekko nośnawy „Sensitive To Light”. Manakamenty tych numerów? Osobiście nie widzę żadnych. Jest stylowo, konkretnie i oba są umiejętnie utrzymane w tym samym klimacie i brzmieniu brylującym na płycie jako całości.
Na samym końcu znalazł się jednak kiks. „Rainbow Eyes” zebrało jak najbardziej zasłużone cięgi. Trudno określić to coś. Niby to jakiś wypad w rejonu folku, niby w renesansu... Ciężko powiedzieć... (Niepotrzebnie) długie paskudztwo, snujące się to niezwykle mozolnie i monotonnie. Do tego ten wokal; gdybym kiedyś dawno temu usłyszał ten utwór w oderwaniu od reszty płyty to w życiu nie zgadłbym, że to Dio.
Jednak nie uważam, aby zaniżało to jakoś drastycznie ocenę krążka jako całości. Jest on bowiem świetnie zagrany, z wieloma - przynajmniej - dobrymi numerami. Profesjonalnie, stylowo, w typowym (wczesno)tęczowym klimacie. Czego więcej do szczęścia potrzeba?
Po „Rising”- druga najlepsza studyjna płyta w dyskografii Rainbow.
*zresztą zespół swego czasu się troszkę wykruszył. Odszedł Jimmy Bain, a większość partii basu zagrał sam Blackmore (Daisley dołączył dopiero w połowie sesji nagraniowiej; to samo zresztą tyczy się klawiszowca: David Stone zagrał tylko część partii, resztę odegrał jego poprzednik – Tony Carey). Oba te fakty nie zostały jednak odnotowane we wkładce do płyty.