Co prawda już połowa kwietnia za oknem, ale jakoś tak się złożyło, że pozostało mi jeszcze parę ciekawostek z roku 2016 do opisania. Na dobry początek – płyta jeszcze z roku 2015, i to z mojej listy najlepszych płyt roku, do zrecenzowania której szykowałem się od dawna, ale jakoś nie było okazji. No to jest.
Ależ to był bajkowy wieczór. Na zewnątrz listopadowy chłód, za Oceanem wybory, a w sali, gdzie dekady temu oglądałem choćby „Leona”, wystąpiła Julia Holter. Popijając białe wino, serwowała publiczności materiał głównie z ostatniej, czwartej płyty, uzupełniony starszymi kompozycjami i jedną premierową. Jedyne, co mogło trochę rozczarować, to że po niespełna 80 minutach było już po wszystkim.
„Have You In My Wilderness” okazał się dla Julii Holter przełomowy – doceniony tak przez krytykę, jak i szerszą publiczność (na liście Billboardu dotarł do 40.pozycji). Z jednej strony, po ocierających się o awangardę, odjechanych, niełatwych w odbiorze albumach „Ekstasis” i „Loud City Song” stanowił dzieło nieco przystępniejsze, prostsze formalnie, z drugiej – to nadal nie jest muzyka prosta, nadal jest dziełem artystki, która wywodzi się wszak z awangardowej sceny LA, która fascynuje się free jazzem i psychodelicznymi odjazdami lat 60.
Uroczo rozbujana całość, smyczkowe dodatki, wstęp na klawesynie – taka jest otwierająca całość „I Feel You”. Jeszcze bardziej melodyjna, lekka, bajkowa jest „Silhouette”. To dwie bardziej melodyjne, nieco przebojowe kompozycje, ładnie wprowadzające słuchacza w zakręcony dźwiękowy świat muzyki Julii Holter. Dla kontrastu mamy „How Long” – pozbawione rytmu, zbudowane na mgławicowych partiach smyków i tajemniczym pomrukiwaniu kontrabasu, z nieco teatralnym śpiewem. Pięknie narasta tajemnicze, ocierająće się o symfoniczny rozmach, ze smyczkami falującymi niczym morskie przypływy i odpływy „Lucette Stranded On The Island”. W „Sea Calls Me Home” jest miejsce i na dramatyczny rytm werbli, i saksofon, i nawet gwizdanie. „Betsy On The Roof”, nawet gdy pojawiają się smyczki i nieco patosu, nadal pozostaje ładną, zbudowaną na brzmieniach fortepianu i głosu Julii pieśnią. „Night Song” sprawia wrażenie, jakby pochodził z repertuaru Marleny Dietrich, nie tylko za sprawą śpiewu. W „Everytime Boots” zupełnie zaskakująco pojawiają się echa country, a „Vasquez” (rewelacyjnie, w odjechany sposób zagranym na koncercie) to wyprawa w rejony elektrycznego jazzu fusion lat 70., przedziwny, trochę amorficzny utwór, w którym jest miejsce i na delikatny, rozmarzony nastrój, i na dysonansowe partie smyczków. I na koniec finałowa, delikatna pieśń tytułowa. Jakby zaproszenie, by zacząć słuchanie od początku…
Delikatna i łagodna to płyta, ale pod tą warstwą delikatności emocji buzuje co niemiara. Cóż, trudno o lepszy dowód, że nie trzeba krzyczeć na słuchacza, by zafundować mu solidną dawkę wrażeń i – właśnie – emocji. A przy tym – jest to frapujący album artystki, która stworzyła sobie własny, indywidualny, niepodrabialny styl i teraz go rozwija, przetwarza. Tak więc, jeśli ktoś lubi płyty choćby Joanny Newsom – to jest rzecz dla niego. Dla każdego, kto poszukuje ciekawej, nieszablonowej muzyki – też.