Proszę Państwa, mamy podium! Od razu wyjaśniam że nowy, piąty w kolejności album Blackfield, który tradycyjnie (z małym wyjątkiem) otrzymał tytuł w postaci kolejnej cyfry w systemie rzymskim (czyli V), nie znajdzie się na jego pierwszym stopniu. Tam niepodzielnie panuje i najwyraźniej zejść z niego nie planuje pierwsza płyta duetu, która jest jego swoistym „opus magnum”. Ale może zajmie miejsce drugie? Mocno okupowane przez drugi album zespołu - II - który artystycznie nie ustępuje pierwszemu, ale... na jego nieszczęście nagrany został jako drugi. A może trzeci stopień podium? Na tym miejscu, naturalnym stanem rzeczy, uplasowało się trzecie "dziecko" duetu - Welcome to My DNA.
No to co z tą „piątką”?
Okładka najnowszego albumu Blackfield może dawać nam do zrozumienia, że jest to atak na pozycję lidera. Powrót motywu buteleczki od leku, która na okładce pierwszej płyty spowita ciemnościami, wskazywała na ból i cierpienie. Tutaj powraca na tle błękitnej i roziskrzonej promieniami słońca tafli oceanu. Jest pusta, wystawiona na pokaz jako dowód zakończonej kuracji. A może symbolika tejże buteleczki to nic innego jak nowy początek zespołu? Wszak Steven Wilson znów w pełni zaangażował się w twórczość duetu po tym jak zrobił sobie przerwę na twórczość solową a kapitanem statku na pewien czas został Aviv Geffen.
Zatem co z tą „piątką”?
Blackfield to Blackfield i niech tak zostanie. Niech panowie powtarzają się, zjadają własny ogon i odcinają kupony, bo przez głowę nawet nie przechodzi mi myśl, że mieliby zacząć eksplorować jakieś zupełnie nowe muzyczne obszary. Ta konfiguracja stworzona jest do pisania dobrych piosenek z pogranicza rocka i popu i cieszy, że panowie nie tracą umiejętności wspólnego ich komponowania. Na nowym albumie dostajemy niecałe 45 minut muzyki, którą mógłbym określić jako „muzyka obyczajowa” ze względu na to, że tradycyjnie dotyka tematów bliskich każdemu z nas, jak chociażby miłość, szczęście, przemijanie - blaski i cienie życia. Świetne kompozycje, nie dłuższe niż średnia radiowa i melodie, które szybko i na długo wpadają w ucho to niezaprzeczalne atuty tej płyty. Nawet nie wiemy kiedy a już nucimy je pod prysznicem. Album zyskuje z każdym kolejnym przesłuchaniem i ponowne uruchomienie odtwarzania po jego zakończeniu odbywa się bardzo naturalnie. Jego spójność sprawia, że przyjemnie słucha się go „od deski, do deski”, najlepiej jako soundtrack do własnego życia. Może być gdzieś w tle naszej codzienności albo grać pierwsze skrzypce, ale obroni się na każdym z tych frontów.
To nie jest najlepszy album w dorobku Blackfield, ale kolejny niezwykle udany, który udowadnia, że panowie Wilson i Geffen to świetne połączenie dwóch muzycznych indywidualności. Nie zdecyduję się też na to, aby wymienić najjaśniejsze momenty płyty, bo w zasadzie musiałbym wylistować całą jej tracklistę. Warto jednak oddać fakt, że płyta jest wyważona emocjonalnie. Nie zagrana na smutną nutę jak chociażby I i II (chociaż to niezaprzeczalny atut tych albumów), ale emanująca zarówno smutkiem jak i radością. Jak to w życiu.
Płyta na medal i z „trójeczką” na podium.