Dla statystycznego Brytyjczyka Matt Berry to przede wszystkim aktor. Dla takiego bardziej zaznajomionego z tematem to również człowiek-orkiestra, wodzierej i przede wszystkim kompozytor tworzący dość nietuzinkową i ciekawą muzykę w której można odkryć umiejętne połączenie acid-folku, psychodelii i wodewilu.
Niby na poważnie, ale niekoniecznie. To stwierdzenie może być nakrótszą charakterystyką każdego z dotychczas wydanych krążków przez tego pochodzącego z Bedfordshire artysty. „One By One” z omawianego dziś wydawnictwa może być tego podręcznikowym przykładem. Rzecz traktująca o chorobie matki muzyka ma się nijak do charakteru utworu; nośny, by nie rzecz, że skoczny... No cóż takie połączenie czarnego humoru z monty pythonowskim absurdem. W końcu brytyjskie poczucie humoru nie do każdego trafia...
Wracając do samej płyty „The Small Hours”... Zawiera ona muzykę niezwykle klimatyczną i piękną, w miarę utrzymaną w stylistyce „Kill The Wolf”.
Na początku słów kilka o rodzynku na płycie, gdyż na miano takiego zdecydowanie zasługuje najdłuższy na wydawnictwie „Night Terrors”. Ten - w całości instrumentalny, niezwykle pokręcony, bliższy jazzowi niż sennemu klimatowi towarzyszącemu wydawnictwu - fragment, jest tym który wydawać się może, iż najbardziej przykuwa uwagę. Są liczne zmiany tempa, sporo dęciaków, trochę muzycznego luzu... Z jednej strony dziw bierze, że miejsce dla takiej kompozycji znalazło się na tak odmiennym klimatycznie krążku jak „The Small Hours”, aczkolwiek z drugiej... cóż, Matt Berry wydaje się być kimś kto nie w zwyczaju podporządkowywania się pewnym konwencjom. Nawet tym dotyczącym zamysłu muzycznej spójności tworzonej muzyki...
Jednakże pozostałe utwory utrzymane są w ryzach jednego konceptu brzmieniowego. Dominuje tutaj dość senne brzmienie, prowadzone głównie przez instrumentarium akustyczne. Nie znaczy to jednak, iż jest nudno i monotonne. Nie brakuje tutaj żywszych i chwytliwych numerów; mam tutaj bowiem na myśli nie tylko wspomniany wyżej „One By One”, lecz również „Beam Me Up”, „Gone For Good”, nieco prześmiewczy „The Peach & The Melon”, czy prowadzone w nieco doors’owym klimacie (z okolic „Strange Days”) „Obsessed and So Obscure” i „Lord Above”.
Na drugim biegunie króluje niezwykła i uraczająca słuchacza liryczność; o ile taki „Say It Again” może nieco nużyć, o tyle „Seasons On Fire” wydaje się być utowrem jak najbardziej na miejscu, o zamykającej całość kompozycji tytułowej nie wspomniawszy. „The Small Hours” jest bowiem absolutną perełką zestawu; cudny, by nie rzecz magiczny z niezwykle nostalgicznym głosem Berry’go jakby imitującym zmęczony śpiew Syda Barretta.
W ostatecznym rozrachunku stwierdzić uczciwie należy, iż „The Small Hours” jest płytą więcej niż dobrą, wypełnioną całą masą ciekawych melodii oraz - w jednym przypadku – intersującymi rozwiązaniami aranżacyjnymi. Człowiek wielu talentów – jakim bez wątpienia jest Matt Berry – znów uraczył nas czymś więcej niż tylko nie do końca poważnymi ekranowymi kreacjami, gdyż do muzycznej części swojej twórczości zdaje się podchodzić nieco poważniej...