In Search Of Space (Rock) – czyli nieregularny ArtRockowy leksykon astralny – Sezon 1, Epizod 2
Skąd pomysł? Troszkę znikąd. Jednakże jak troszkę poszperam w baniaku to na myśl przychodzi mi ciekawy filmik dla dzieciaków wyświetlany na jednym z pokazów w edynburskim National Museum of Scotland na Chambers Street, w którym obok sławetnego „wszyscy jesteśmy kosmicznym pyłem” pada stwierdzenie, iż jeśli wskażemy palcem na zagwieżdżone niebo to pod samym paznokciem kryje się ponad cztery miliony galaktyk pełnych gwiazd. Ciężko przyznać, iż to nie jest przytłaczające: świadmość ogromu Kosmosu, a co za tym fakt, że nasze wyolbrzymione probelmy codzienności są niczym wobec bezmiaru Wszechświata...
Zresztą tak samo jak wiele jest nieodkrytych galaktyk równie sporo znajdzie się space-rockowych zespołów, których twórczość nie jest szerzej znana mieszkańcom naszej planety. Stąd warto raz na jakiś czas wspomnieć o kilku z nich.
Na sam koniec dodam, iż jest to nieregularnik pełną gębą stąd wybór omawianych w nim wydawnictw nie będzie ani chronologiczny, ani mający jakiegoś specjalnego logicznego ciągu. Co więcej, kontynuacja cyklu w postaci kolejnych sezonów zależeć będzie tylko i wyłącznie powodzenia premierowego.
Dzisiejszy odcinek gatunkowo nie będzie odbiegał tak daleko jak nasze Słońce od najbliższej gwiazdy (Alpha Centauri), gdyż omawioną w pierwszym epizodzie Hidrię z Øresund Space Collective łączą nie tylko skandynawskie pochodzenie (kapelę takową nazwą ochrzczono na cześć mostu pomiędzy Danią a Szwecją), ale równiez i podejście do space-rocka od strony instrumentalnej; mniej synetzatorowego efekciarstwa zastąpionego konkretnym rockowym graniem.
Jednakże zasadnicza różnica pomiędzy obiema zespołami leży w kwestii czysto muzycznej; o ile Finowie postawili na bardziej zwartą i konkretną formułę o tyle ekipa ØSC podeszła do tematu zdecydowanie bardziej na luzie w dużej mierze bazując na improwiazowanej formie space-rocka.
Również kwestia wyboru sztandarowego produktu różni obie ekipy; w przypadku Hidria Spacefolk zdania fanów się różnią jednakże jeśli chodzi o dorobek Øresund to wszyscy mają raczej zgodną opinię. Jeśli zapoznawanie się z twórczością trupy Dr. Space’a od czegoś zacząć to debiut tudzież omawiany dziś „Czarny Pomidor” będą prawdopodobnie najlepszymi wyborami.
Ponadto sądzę, iż owo wydawnictwo można śmiało polecić panom z Marillion, gdyż jest to podręcznikowy przykład, iż jeśli już się z uporem maniaka zabierasz się za wypchanie zawartości płyty kompaktowej po same brzegi to zrób to przynajmniej z jajami. Nie jest bowiem sztuką nagranie czegoś co jest przerostem formy nad treścią*, lecz ciekawą, nie nużącą i nie narażającą słuchacza na cierpliwość i wytrzymałość psychiczną propozycją.
Niemniej odbiegam od tematu. Ponadto muzycznie i jakościowo „Pomidor” i ostatnia płyta Maryli dość znacząco różnią się od siebie...
Wracając do omawianej dziś pozycji z katalogu Øresund Space Collective... wystarczy rzucić okiem na setlistę „The Black Tomato”; utworów niby sporo, lecz na dobrą sprawę to tylko konkretne kobyły podzielone na krótsze formy. „RumBle” jest niczym tylko blisko 40-minutową jazdą. Tytułowy ‘pomidor’ jawi się jako niewiele krótszy twór... Tylko zamykający całość „Viking Cleaner” jest bardziej zwięzłą i mniejszą gabarytowo kopozycją.
„RumBle” nie nudzi ani przez chwilę. Konkretna, lecz nie przyciężka gitarowa partia podparta pełzającymi syntezatorowymi plumkaniami wypełnia część pierwszą, by w drugiej przejść w delikatne gitarowe frazy, świergot ptaków i melorecytacje z fajnymi wariacjami a la Steven Wilson na sam koniec. Trzecia odsłona to luźne i senne gitarowe improwizacje oparte na zapadającej w pamięci zagrywce, zastąpione niepozornie lekko jazzującymi klimatami w części czwartej, by w końcowym fragmencie całość kompozycji została zwieńczona pięknym ambientowym graniem.
„The Black Tomato” jest utrzymany w podobnym klimacie jednakże nie kopiującym pomysłów ze swojej poprzedniczki; wstęp ociera się nieśmiale o krautrockowe pasaże z okolic Neu! nieco bardziej zintensyfikowane i wciągające w drugiej części, wyciszone w wstępie do trzeciej odsłony z każdą minutą nabierające coraz konkretniejszego tempa (lecz przesadnych szaleństw) w finale skończywszy.
„Viking Cleaner” różni się nieco od pozostałych. Jednakże tylko długością, a formą już niekoniecznie. Znów mamy tutaj improwizowane pogrywanie, nawet chyba luźniejsze niż przy poprzednich kilkudziesięciu minutach; trochę gitarowych popisów z syntezatorowym tłem w stylu Tima Blake’a... Jedyne różnica jest taka, iż w tempo jest niemiłosiernie szybko podkręcane zwieńczoną kakofoniczną muzyczną supernową.
Płyta pomimo swoich gabarytów nie nudzi ani przez chwilę, lecz stopniowo i przyjemnie wciąga. Całość oparta jest na luźnych improwizacjach, jednakże mających swego rodzaju myśl przewodnią, a kolejne fragmenty jakiś wspólny mianownik.
*„HITR”, „STCBM”, po trzecim odsłuchaniu „F.E.A.R.” również do tej kategorii się zaczyna kwalifikować