England jest chyba jednym z tych zespołów nie do słuchania. No bo w końcu oryginalności za grosz, wtórni do szpiku kości, wirtuozerii bracie też nie uraczysz.... lecz jednak jakoś ich debiutancka płyta uracza.
Jest rok 1977, „Animals”, „Going For The One” i „Songs From The Wood” sieją popłoch na listach przebojów, więc Arista kombinuje jakby tutaj na progowej gawiedzi zarobić. Wybór trafia właśnie na formację England. Garnitury w tym miejscu poszły na totalną łatwiznę, gdyż zamiast wylansować kogoś o oryginalnym brzmieniu, napaliła się na twór, który sprawdzone patenty jedynie zgrabnie wykorzystywał. Jak się miało okazać label postawił ostatecznie na nie tego konia i England w latach 70-tych pozostawili po sobie jedyny ślad w postaci „Garden Shed”.
Psioczenie psioczeniem jednak krążka całkiem przyjemnie się słucha. Brzmienie dość surowe, by nie rzecz, że gdzieniegdzie nawet szorstkawe, ale w sumie dość zgrabne, co słychać już od pierwszych dźwięków „Midnight Madness” z harmoniami wokalnymi gdzieś z pogranicza gabrielowego i andersono-squire’owego żabienia [sic!]. Jakby nie patrzeć, nie ma co się w końcu dziwić; przecież w England na dobrą sprawę wszyscy członkowie zespołu potrafili śpiewać i z tego faktu uczynili znaczący atut. Poza tym jest też kilka fajnych przejść, w kawałku całkiem sporo i ciekawie się dzieje. Jest dobrze.
Dalej nie jest nic gorzej, a na pewno główną uwagę przykuwają dwie najdłuższe rzeczy na krążku; obie dobre, by nie rzecz, że wyborne. Zarówno „Three Piece Suite” jak i „Poisoned Youth” (ta druga zdecydowanie bardziej mroczna) zachwycają i umiejętnym połączeniem w ramach jednej kompozycji kilku nie zawsze pasujących do siebie motywów i zapadającymi w pamięć fragmentami. Ktoś może się przyczepić, że Martin Henderson i Robert Webb idą na łatwiznę niemal po bandzie jednak sztuczki techniczne zapożyczone – odpowiednio – od Chrisa Squire’a i Tony’ego Banksa zostały dość umiejętnie zachachmęcone na potrzeby obu numerów tak, aby brzmiały one i konkretnie i (w miarę) pomysłowo.
Całość uzupełniają dwa prostsze utwory; dość prześmiewczy „Paraffinalea” z ciekawymi wokalami, momentami mogącymi się kojarzyć ze swobodą jaką operowano tego typu wariacjami w Gentle Giant oraz balladowy „Yellow” z gitarowymi pasażami w stylu Steve’a Hacketta.
Za efektowne kompozycje należałaby się jedna z najwyższch ocen, lecz brak oryginalności skutecznie zaniża ogólne wrażenie estetyczne. Jednak obiektywnie przyznać należy, iż „Garden Shed” pomimo swoich wad jest ciekawą płytą i – według mnie – pewnym pomostem pomiędzy dwoma pokoleniami progresywnego grania tamtych czasów. Z jednej strony bowiem zapożyczenia od Yes i Genesis są dość oczywiste, jednak England z drugiej strony równie blisko (brzmieniowo) do lat 80-tych, choć brakowało im troszkę wyrazistości muzycznej IQ i ekspresyjności Marillion, którzy właśnie tymi atrybutami zgoła skuteczniej tuszowali jeszcze bardziej bezpośrednie odniesienia do twórczości Wielkich Mistrzów.
Siódemka z minusem.