No cóż... rzeczony koncert to żadna nowość. Ot, dźwiękowy zapis z DVD, które otrzymaliśmy do rączek blisko dziewięć lat temu. Niby ekscytować się nie ma czym, jednakże atmosfera jaką wokół zespołu stworzyli panowie Squire, Howe i White sprawia, że szerokie grono fanów cieszy na rzeczone wydawnictwo jak kibic Arki Gdynia na wymęczony remis z potentatami pokroju Wigier Suwałki, czy Pogoni Siedlce...
Ale teraz na poważnie... Był David, jest Davison, czyli ludki z których wokaliści tacy sami jak z Adama Hofmana specjalista od rozmiarów. Kryteriami jakimi Squire się kierował szukając potencjalnych następców Jona Andersona przypominała pospolite ruszenie: kto może ten niech chwyta za szable, może coś z tego wyjdzie. A jaki był ostateczny efekt? Poziom ostatnich dwóch studyjnych wydawnictw Yes mówi sam za siebie. Co więcej, patrząc na okoliczności w jakich zarówno Andersona jak i Davida wykopano z interesu, zdawać się może, iż rotacja za mikrofonem stanie się wkrótce niezwykle intensywna. Czyli coś na zasadzie: masz fuchę dopóki nie wyciągniesz kopyt. Mam jakieś takie dziwne wrażenie, że w najbliższym czasie Yes będzie wymieniało wokalistów częściej niż kadra Nawałki celne podania między sobą na boisku...
Ale teraz już na mega poważnie...Koncert z Lowell w stanie Massachusetts był częścią mamuciej trasy upamiętniającej 35-lecie wydania debiutanckiej płyty kapeli. Trasa też zahaczyła oczywiście o nasz piękny nadwiślański kraj, ale zespół postanowił jednak udokumentować jeden ze swoich występów za Oceanem, gdzie zagrał koncert w nieco pinikowej atmosferze, aniżeli w jednym z krajów mających bardziej maniakalnie oddanych fanów Yes do których myślę, iż możemy się zaliczyć. Niemniej: ich wybór. Jak chcieli tak mają. Szkoda tylko, że w Lowell nie ma klimatu chociaż w połowie przypominającego tego chociaży z Montreux rok wcześniej.
Jako ciekawostkę mogę podać, iż jak wspominał niedawno Anderson podczas tej trasy pojawiły się bardziej niż widoczne tąpnięcia między muzykami, które odbiły się na wzajemnych relacjach na tyle mocno, że zespół przemieszczał się między kolejnymi miastami trasy dwoma osobymi środkami lokomocji (cytując Jona: „grumpy bus” w którym rezydowali Squire,White i Howe oraz „happy bus” z nim i Rickiem). Poza tym podobnież Howe nie mógł zdzierżyć, że Anderson podczas występów często wyciągał na scenę swoją małżonkę – Jane i z nią tańczył.
Jednak mimo wszystko liczy się w tym przypadku muzyka. Zestaw jest przede wszystkim urozmaicony i zaskakujący. Panowie zapewne wyszli z założenia, że skoro urodziny to idziemy na całość. Jest wszystko od pierwszej („Every Little Thing”) do ostatniej („Time Is Time”) studyjnej płyty. Co więcej, setlista jest zgoła inna od tej, którą panowie grali rok wcześniej z okazji powrotu Ricka Wakemana na „Full Circle Tour”. Jest i „Sweet Dreams” zamiast „Don’t Kill The Whale” (w tym przypadku szkoda), jest „Turn Of The Century” zamiast „Heart Of The Sunrise”, jest „Yours Is No Disgrace” zamiast “Magnification”. Zmian jest jeszcze kilka innych; jest chociażby fajny aksustyczny set złożony z uroczych wersji „Long Distance Runaround”, „Wonderous Stories”, (wspomnianego wcześniej) „Time Is Time”, „Roundabout”, „Show Me” oraz „Owner Of A Lonely Heart”.
Jest może też i kilka wpadek. „Rhythm Of Love” koszmarnie kuleje od samego początku (solówka Howe’a pasuje tutaj jak pięść do nosa), „Ritual” męczy niesamowicie, dziwna dyskotekowa wersja „Footprints” z „Keys To Ascension 2” (tutaj skryta pod nowym tytułem „My Eyes”) brzmi co najmniej dziwnie, a pomysł poszatkowania „Mind Drive” na kilka osobnych części (oraz samo jego wykonanie) nie był najszczęśliwszy. Do tego sam Anderson zaczyna odczuwać skutki przeciążeń długością trasy na swojej dyspozycji głosowej („Going For The One”, „Rhythm Of Love”). Mimo wszystko te mankamenty skutecznie zrekompensowane są fantastycznymi wykonamiami „South Side Of The Sky” (pojedynek Howe’a i Wakemana – miodzio), „And You And I” i innymi.
Co więcej, mam wrażenie, że Jona Andersona już w Yes nie zobaczymy. Stąd też radość z tego wydawnictwa taka, a nie inna. Taki sentyment, wspomnienie starych,dobrych czasów,które już nigdy nie powrócą...
Piszę tę recenzję nie po to aby się popastwić nad obecną inkarnacją Yes, lecz po to aby cieszyć się miłym i symatycznym dla ucha koncertem legendy w złotym składzie. I niech tak zostanie...