Po dość długiej, bo trwającej sześć lat, przerwie powraca grupa FractalMind. Przypomnę, że ta bydgoska formacja w 2010 roku zadebiutowała krążkiem Drugie ja. Na swoim drugim pełnowymiarowym albumie zespół prezentuje się praktycznie w kompletnie odmienionym składzie. Ze wspomnianego debiutu pozostał tylko gitarzysta Jarek Jaśkowiak. Warto też dodać, że nowym wokalistą został znany z Art Of Illusion Marcin Walczak. Z drugiej strony, jak wynika z podziękowań pomieszczonych w książeczce, także i Stainless trochę zawdzięcza byłym muzykom grupy. W tym nowym zestawieniu muzycy uaktywnili się też koncertowo. W kwietniu zagrali w Łodzi, na początku lipca na X Jubileuszowym Festiwalu Rocka Progresywnego w Toruniu, gdzie po raz pierwszy ich z tym materiałem słyszałem.
I nie zrobił on na mnie jakiegoś piorunującego wrażenia. Dużo też dawałem szans samemu albumowi w domowym odtwarzaczu, stąd nieprzypadkowo recenzja płyty pojawia się już ponad miesiąc od fizycznej premiery krążka (album miał swój cyfrowy debiut jeszcze w kwietniu).
Bo mimo personalnych zmian grupa ciągle eksploruje dosyć podobne klimaty jak na debiutanckim Drugie ja, z tą różnicą, że tamten album zaśpiewany był po polsku. Muzycy ponownie osadzają brzmienie na dwóch gitarach odrzucając jednocześnie instrumenty klawiszowe. Swoim graniem zbliżają się do estetyki szeroko rozumianego progresywnego metalu, choć nie ma tu jakichś wirtuozerskich popisów, ekstremalnych szybkości i rozwlekłych, rozbudowanych form. Artyści stawiają na kompozycyjną zwięzłość, choć w istocie, w ramach poszczególnych utworów, daje się zauważyć wiele wątków. Muzyka na Stainless jest ciemna i mroczna, dobrze korespondująca z warstwą liryczną będącą – jak piszą artyści w notce promocyjnej - swoistą wyprawą w głąb samego siebie i próbą odnalezienia wewnętrznego spokoju. Stylistycznie krąży to wszystko gdzieś niedaleko Tool (niekiedy lekko plemienne bębny), a dorzuciłbym jeszcze firmowane przez Devona Gravesa projekty Deadsoul Tribe, czy The Shadow Theory. Mój przyjaciel, podsuwający mi często w takich przypadkach różne muzyczne szufladki, doszukał się nawet Katatonicznych klimatów.
W zasadzie trudno temu albumowi coś zarzucić, tym bardziej, że jego siłą jest pewna jednorodność i spójność. W tych cechach jest jednak i pewna pułapka. Bo faktycznie nie ma na tym albumie kompozycji wyróżniających się. Utworów, które na dłużej przyciągnęłyby naszą uwagę, zaskoczyły niespodziewanym zwrotem akcji, bądź po prostu intrygującym tematem melodycznym. W konsekwencji tego snuje się ten materiał, śpiewany dosyć „leniwym” i „chłodnym” głosem Marcina Walczaka, brzmiąc bardziej jak rockowa i ambitniejsza ścieżka dźwiękowa, która sprawia jednak wrażenie tła i nie zostawia bardziej trwałych odczuć.