Thank And Share to drugi solowy album estońskiego wokalisty i multiinstrumentalisty Indrka Patte. O jego wydanym w 2011 roku debiucie Celebration pisaliśmy w naszym serwisie. Przypomnijmy, że ten już 56 letni muzyk rozpoczynał karierę jeszcze w latach siedemdziesiątych i był związany z takimi zespołami jak Linnu Tee, Proov 583, czy Ruja. Obecnie śpiewa także w kapeli Led R, wykonującej kawałki… Led Zeppelin. To jego śpiewanie wynika z rodzinnych tradycji, bo zarówno ojciec, jak i matka byli członkami chóru. Tyle w ramach powtórki.
Teraz czas na współczesność. Nie ukrywam, że fakt pojawienia się progresywnego debiutu prosto z Estonii na tyle mnie zaintrygował, że ze sporą łaskawością spojrzałem na dźwięki zapisane na Celebration. Tym razem już tak sympatycznych odczuć nie mam. Bo wydany w grudniu ubiegłego roku, niespełna godzinny nowy materiał Patte, jest bardzo przeciętny, niewiele wnosi do jego wizerunku, nie wspominając już o wciskaniu czegoś świeżego do gatunku, którym się para.
To bardzo przewidywalny progresywny rock. Jak napisano w promocyjnej notce wytwórni Strangiato Records znaleźć tu można wpływy takich zespołów i artystów, jak Genesis, Yes, Marillion z Hogarthowskiej ery, czy Neal Morse. Nazywa się to wszystko nowoczesnym progrockiem, a trafić ma rzekomo do fanów wysokiej jakości symfonicznego proga.
Cóż, napisać można wszystko, tym bardziej, że dobra reklama jest ponoć dźwignią handlu. Każdy jednak słuchacz, choć trochę obyty w takim graniu, zauważy słabość tego materiału. Kompozycje są schematyczne i opierają się na dużej ilości klawiszowych aranży, choć nie brakuje im także gitarowych popisów, czy mocniejszego riffowania. W wielu utworach rozczarowuje dosyć uproszczona rytmika, a sam Patte do wokalnych tuzów nie należy dysponując dosyć przeciętną barwą głosu o niewielkiej skali. Brakuje też temu materiałowi melodycznej nośności, jest za to niepotrzebna rozwlekłość słyszalna szczególnie w najdłuższych kompozycjach – Dance in Livland i Share. Co ciekawe, Patte zaprosił na ten album mnóstwo gości grających na przeróżnych instrumentach (skrzypce, wiolonczela, e-bow), tylko… jakoś tego rozmachu i bogactwa nie słychać. Jest tu oczywiście trochę rzeczy, przy których można się zatrzymać, jak rozpoczynający całość Light Ship, z popowym refrenem, folkowy Dance in Livland chwilami czerpiący z muzyki dawnej, czy klimatyczny i nastrojowy In Memories, skromny, ale chyba najlepszy w zestawie. Ale to wszystko za mało. Czasami przypomina mi to granie, wydającego na potęgę kolejne albumy, niemieckiego zespołu Dice. Kto słyszał, niech spróbuje, ale to – trzymając się naszej artrockowej skali - album, jakich wiele, zaledwie poprawny.