Prawie pięć lat kazała czekać formacja George Dorn Screams na swój kolejny, czwarty już pełnowymiarowy album. Bydgoszczanie niejako świętują tym krążkiem dziesięciolecie swojego wydawniczego istnienia, wszak to w 2006 roku ukazał się ich debiut. I w tym kontekście można powiedzieć, że troszkę są taką grupą niewykorzystanych szans. Bo albumem Snow Lovers Are Dancing zaczęli od wysokiego „C”, stając się intrygującym powiewem na polskiej scenie alternatywnego rocka. Niestety, później bywało już różnie. Zarejestrowany w Stanach i wyprodukowany przez Johna Congeltona O'Malley's Bar był już innym, bardziej cięższym muzycznie rozdziałem. Z czasem pojawiły się też roszady w składzie, nieprzekonujący trzeci krążek Go Cry on Somebody Else's Shoulder i wreszcie, na szczęście niezbyt długie, zawieszenie działalności.
Dlatego fakt pojawienia się tego albumu musi tylko cieszyć, tym bardziej, że muzycy działają na bardzo niszowym poletku (będąc dla wtajemniczonych grupą już na swój sposób… kultową) i wydali go za pośrednictwem akcji crowdfundingowej oraz dzięki programowi stypendiów kulturalno - artystycznych w Bydgoszczy.
Przede wszystkim to rzecz bardzo stylowo, choć skromnie wydana. Zaciekawia już sam tytuł. Świetna gra słów mająca jednak i pewne uzasadnienie. Spacja, jako symbol pewnej przerwy, bądź zawieszenia, w połączeniu z kosmicznością dobrze oddaje ducha tej snującej się muzyki. Podobać się może też szata graficzna autorstwa Jakuba Czyża korespondująca ascetycznością z nostalgicznymi tekstami, które może nie są wielką poezją, (pisane zresztą często wprost – patrz W cieniu autorstwa Magdy Powalisz), niemniej dobrze współgrają z muzycznym przekazem. Warstwa słowna, w większości autorstwa Emilii Walczak, wydaje się mieć jednak dla zespołu spore znaczenie, wszak jej twórców umieścił na pierwszej stronie płytowej książeczki, na przykuwającym uwagę rysunku maszyny do pisania.
A jaki jest ów muzyczny przekaz? Cóż, artyści nie lubią łatek, zatem nie będę bawił się w ich przypinanie w poszczególnych utworach. Jaki jest koń, każdy widzi, zatem każdy kto zna George Dorn Screams wie, że pojawiają się w ich graniu echa alternatywy, post rocka, slowcore’a, psychodelii, shoegaze’u, dream popu i… czego tam jeszcze? Nieważne.
Naklejek można jeszcze kilka dodać, tylko po co? Dla odbiorcy najważniejsze będzie to, że tym razem artyści nagrali album stonowany, nastrojowy, o bardzo melancholijnym wyrazie. I choć nie brakuje w nim brudnych, surowych gitar, gęstych perkusyjnych form, dosyć intensywnych figur basowych nadających pewnym utworom motoryczności i hipnotyczności (Koci szlak), krążek skłania głównie do jesiennego zadumania. A jak ktoś chce źdźbła przebojowości może jej nieco znaleźć w najkrótszym Miriadami. Album trwa tylko trzy kwadranse i to jego spory plus, wszak ta, w pewnym sensie „introwertyczna muzyka”, w zbyt dużej ilości mogłaby nużyć. Mimo to żałuję, że na płytę nie trafił utwór promujący to wydawnictwo – kompozycja Culprit Comfort z wokalnym udziałem Krista Kruegera. Muzycznie wpasowałaby się w obraz płyty, choć niewątpliwie z angielskim tekstem odróżniałaby się od wszystkich utworów zaśpiewanych przez Magdę Powalisz po polsku.
Cóż, w jakiś znaczny sposób ich statusu ta płyta nie zmieni. Nie zaczną trafiać do komercyjnych stacji, ani do wielkich sal. Zresztą, pewnie nie o to im chodzi, a ich muzyka i tak najlepiej sprawdza się w dusznym, niewielkim klubie. Tak na marginesie - w takim anturażu widziałem GDS prawie dziewięć lat temu w łódzkim klubie Demode…
Na koniec jeszcze dwa drobiażdżki natury technicznej. Skromności temu wydaniu dodaje fakt, iż został on wypalony na zwykłym CD-R. No i nie udało się uniknąć małego niedopatrzenia, polegającego na nieco spóźnionym „przycięciu” pierwszej ścieżki.