Nie powiem, że nie czekałem na tą płytę. Kilka tygodni temu trafiłem na jutubie na promocyjny clip, który spodobał mi się na tyle, że na cały krążek czekałem nawet z pewną niecierpliwością.
Na początek kilka danych taktyczno-technicznych.
Last In Line zostało założone przez byłych muzyków Dio (plus Andy Freeman na wokalu) w 2012 roku, początkowo było tribut bandem grającym numery swego dawnego pryncypała. Ale przyszedł czas na swoją, własną twórczość i ledwie chwilę temu ukazał się debiutancki album grupy z zupełnie premierowym materiałem. Jak się można domyślić i po składzie i po wcześniejszej działalności grupy – prochu nie mają zamiaru wymyślać i poruszają się po terenach bardzo tradycyjnego hard'n'heavy. Wbrew pozorom nie ma to aż tak dużo wspólnego z dokonaniami grupy świętej pamięci Ronniego Jamesa. Przede wszystkim – wokalista o innym emploi – głos duży, ale inny i zupełnie inny sposób śpiewania – przede wszystkim nie tak patetycznie. Zresztą i w samej muzyce LIL też tego patosu, tak charakterystycznego dla Dio prawie nie ma.
Co prawda "Heavy Crown" to metalowe nihil novi, ale to bardzo zacny kawałek metalu. Rasowy – można rzec. Wszystko od początku do końca jest dokładnie takie jakie powinno być. Sceptycy powiedzą – przewidywalne. No to co z tego? W przypadku LIL nie chodzi o przewidywalność, oryginalność, tylko czy stworzyli kilka fajnych, metalowych numerów. A tu odpowiedź jest jak najbardziej twierdząca. Na tyle twierdząca, że w pierwszej chwili aż nie bardzo wiadomo, co by tu wybrać jako argument na potwierdzenie tej opinii. Pewnie tytułowy, pewnie otwieracz. Ale, żeby nie było tak słodko to trzeba uczciwie powiedzieć, że "Heavy Crown" to raczej rzemiosło niż sztuka. Bardzo solidne rzemiosło, ale niewiele więcej. Last In Line spośród innych wykonawców tego rodzaju niczym się specjalnie nie wyróżniają – w ich brzmieniu nie ma nic charakterystycznego, a ich kompozycje raczej rockowymi standardami nie zostaną. Można mi teraz zarzucić pewną niekonsekwencję – bo najpierw chwalę zespół za wierność tradycji, a teraz narzekam, że zbyt mało daje od siebie. To mimo wszystko pozorna sprzeczność. Hard'n'heavy to z jednej strony gatunek bardzo konserwatywny i właściwie wszystko na temat podstawowych kanonów gatunku powiedziano jakieś czterdzieści pięć lat temu, potem to już tylko didaskalia i tego trzeba się trzymać, bo inaczej można się przewrócić. Ale z drugiej strony coś własnego wypadałoby coś własnego tu też włożyć – jakąś własną pieczęć przyłożyć. "Heavy Crown" jest trochę zbyt bezosobowe. Dobre, ale bez własnego sznytu.
Fajnie się tego słucha i od czasu do czasu wracać do tego będę, ale już na dłuższą podróż dookoła świata, przy ograniczonym bagażu na pewno tego nie wezmę.
Siedem gwiazdek z plusem.
Niedługo po wydaniu płyty zmarł basista grupy Jimmy Bain.