Recenzja tego albumu nie pojawia się przypadkowo. I to z dwóch powodów. Po pierwsze, to świeżynka. Legacy miało swoją premierę w Europie 19 lutego. Po drugie – lada chwila formacja zawita do naszego kraju. Muzycy poprzedzą w Warszawie występ klasyków progresywnego rocka z Symphony X. Przybliżmy ich nieco zatem, wszak nie recenzowaliśmy jeszcze ich płyt.
Myrath to tunezyjska formacja, której początki sięgają 2001 roku. Jej założycielem jest gitarzysta Malek Ben Arbia, który dając podwaliny grupie miał ponoć… 13 lat. Nie dziwi zatem, że na debiut grupa poczekała do 2007 roku, kiedy to światło dzienne ujrzał album Hope, po nim były zaś jeszcze krążki Desert Call (2010) i Tales of the Sands (2011). Legacy jest zatem ich czwartym pełnowymiarowym materiałem. Czwartym i chyba najlepszym, choć innym niż jego poprzednicy. Warto przy okazji zwrócić uwagę na fakt, że artyści nadali temu albumowi dokładnie taki sam tytuł… jak nazwa zespołu – słowo Myrath oznacza bowiem dziedzictwo.
Ci, którzy zetknęli się z muzyką Myrath na poprzednich krążkach z pewnością zauważą ewolucję kapeli odchodzącej od czysto metalowego, czy powermetalowego grania, w kierunku bardziej progresywnej formy wymieszanej ze sporą dawką muzyki etnicznej. Zdecydowanie pokazały już to Desert Call i Tales of the Sands, jednak Legacy jest już absolutnie arabskim folkiem przesiąknięte. Nie powinno zatem dziwić, że kapela jest dziś jednym z liderów tak zwanego oriental metalu. Jednym słowem, przeciwnicy bliskowschodnich klimatów w muzyce mogą sobie Myrath darować. Ja zaś, jako wierny fan izraelskiego Orphaned Land, mogę tylko przyklasnąć ich poczynaniom. Zresztą, skoro mowa o Orphaned Land – obie grupy przeszły dosyć podobną stylistyczną transformację, od grania mocnego, wręcz chwilami ekstremalnego, do niezwykle ujmującego i na swój sposób przebojowego (patrz ostatni album Izraelczyków All Is One).
Tak, Legacy jest przebojowe. Zawiera mnóstwo kapitalnych melodii, co wynika z pewnością z samego charakteru muzyki orientalnej. Takie kompozycje jak Believer, Nobody's Lives, The Needle, czy przepięknie balladujący I Want to Die zwracają uwagę świetnymi refrenami (w The Needle wręcz stadionowym). Wspomniane elementy arabskie dominują praktycznie we wszystkich elementach składowych utworów: gitarowych i klawiszowych figurach oraz w formach wokalnych Zahera Zorgatiego, który jednak ma skłonności do śpiewania powermetalowego i hard’n’heavy. Czasami zapomina się wręcz, że mamy do czynienia z krwi i kości kapelą metalową.
Spokojnie, sporo tu i ciężkiego riffowania, jest jednak one zgrabnie wymieszane z momentami spokojniejszymi, czy wygładzane przez sporą dawkę instrumentów klawiszowych. W konsekwencji tegoż mamy na Legacy 4 – 5 minutowe kawałki, mające jednak wielowątkowy, różnorodny, czasami symfoniczny i bardzo progresywny charakter. I choć myślę sobie, że z zamieszczonym gdzieś na ich stronce hasłem The Revolution Of Metal Music nieco panowie przesadzili, to jednak słucham ich najnowszego dokonania z dużą przyjemnością. Bo to dobry album.