No paczpan. Głowy siwizną już przyprószone, twarze bruzdami poryte, a ciągle mogą. Stallone to już powyżej szóstki z przodu, Lundgren po półwieczu, 43-letni Statham to w ich towarzystwie prawie że młokos. A młócą wrażych zupaków, aż miło patrzeć. Dla kogoś, kto pierwsze filmowe doświadczenia zdobywał na początku lat 90., w złotej erze VHSów, giełd wideo i nieoficjalnej dystrybucji, „Expendables” to bardzo przyjemna wycieczka w czasy, które już przeminęły bezpowrotnie. Czasy grzebania w wielkich pudłach, przekopywania stosów kaset z wypisanymi na ogół maszynowo naklejkami na grzbietach, z nierzadko falującym obrazem i dźwiękiem i kiepskim tłumaczeniem, czasy polowania na rzadkie tytuły, czasy, gdy każda nowa pozycja była takim małym świętem. Teraz? Niby wszystko jest na wyciągnięcie ręki, w dostawie do domu, na srebrnym krążku, z obrazem i dźwiękiem jak żyleta, ale… jakoś już tak nie cieszy.
No dobra, ale my tu nie o tem – o nowej płycie Wilczego Pająka ma być. Czy raczej Wolf Spider. Z nimi też zetknąłem się na początku lat 90. Wtedy bodajże Polton wypuścił trzy płyty „Metalmania ‘87” – splity, po jednym zespole na stronę. Oprócz Pająka, pamiętam też zespół Stos („Łuna istnienia” to był mój ulubiony utwór z całej serii) i bodajże Destroyer (ci od „Krzyża i miecza”). To był czas, kiedy taki klasyczny metal thrash-heavy był u nas na topie – choćby sądząc po ilości nazw i logosów, wysmarowywanych na blokach przez graficiarzy. (Pamiętam też masę kaset z metalem wypuszczanych m.in. przez nieodżałowaną firmę Baron.) Akurat Wolf Spider był, przynajmniej w Zagłębiu Dąbrowskim, popularny. A potem nagle gdzieś znikli. Dopiero po latach dowiedziałem się, że po koncercie u boku Deep Purple w roku 1991 panowie zawiesili działalność na dwadzieścia lat. „V” to ich najnowsze dzieło.
Słuchając Pająka (czy raczej Wolf Spider), czułem się właśnie jak przy oglądaniu „Niezniszczalnych” – weterani, wiekowe już jak na popkulturę chłopy, biorą się za starą, co nieco już zwietrzałą formułę, nadają jej oprawę godną drugiej dekady XXI wieku i… I to zażera. Z jednej strony, nie ma tu niczego, czego byśmy wcześniej w ramach mieszanki technicznego thrashu i heavy metalu nie słyszeli – gitarowe zaplatanki i solówki, całkiem melodyjne, dające się zapamiętać kompozycje, niegłupie teksty, perkusyjno-basowe szaleństwa i łamańce, szybkie, ale nie obłędne tempa, fajny wokalista o mocnym głosie, chwilami trochę kojarzącym się z Gillanem – a z drugiej, produkcyjnie jest to doszlifowane, brzmi czysto, ale nie za czysto, trochę tego thrashowego brudu musi być. Jest też sporo świeżej, młodzieńczej energii i pomysłów – co nie dziwi, jako że do weteranów dołączyli muzycy nieco młodszego pokolenia (m.in. rewelacyjna Beata Polak – znana m.in. z Armii, 2TM2,3 czy Houku – na bębnach).
To jedna z tych płyt zrobionych na zasadzie „widziały gały co brały”. Coś jak „Expendables” właśnie: spodziewasz się bezrefleksyjnej, odprężającej napierduchy w klasycznym stylu lat 80. – i dokładnie to dostajesz, dopracowane, na poziomie i odpicowane. I tak jest z „V” – żadnych metalowych oper (orkiestrowe aranżacje pojawiające się na finał płyty to wyjątek, zresztą całkiem fajnie pasujący), klawiszowych odlotów, trwających kwadrans pokomplikowanych na wszystkie strony suit, niekończących się solówek granych w ultrasprinterskim tempie. To płyta, która ma słuchacza walnąć i konkretnie naładować energią – i to robi. Oryginalności na niej ze świecą szukać, ale nie o nią tu przecież chodzi. Ma być czad, power, uderzenie – i jest. Jako pozycja czysto rozrywkowa, bezpretensjonalna sprawdza się bardzo dobrze.