Dawno nie mieliśmy chyba tak dobrego jazzowego roku. Mamy końcówkę maja, a już ukazała się cała paleta niezwykle dobrych wydawnictw nagranych przez tych największych, jak i mniej znanych muzyków. Obok nich na mojej półce stanie na pewno Wild Man Dance Charlesa Lloyda.
Wiem, że nie wszyscy czytelnicy naszego portalu są fanami takiej muzyki, ale Lloyda znać trzeba! Chociażby dlatego, że w tym roku otrzymał NEA Jazz Master Award, którą rządowa agencja USA przyznaje najwybitniejszym postaciom świata jazzu. Nie ma bardziej prestiżowej i cenionej nagrody. Charles Lloyd rozpoczynał karierę jako muzyk bluesowy, ale już w latach 60. przeniósł się do Columia Records i nagrywał z takimi osobistościami jak Cannonball Adderley, Herbie Hancock, Tony Williams, czy Keith Jarrett. Jego saksofon tenorowy pobrzmiewał na kilkudziesięciu płytach, ale po kilkunastu latach owocnej kariery zniknął nagle ze sceny. Powrócił pod koniec lat 80. do w mojej opinii najlepszej jazzowej wytwórni – ECMu, dla którego wydał wiele pięknych albumów wypełnionych nieco melancholijną muzyką.
Wild Man Dance to najnowsze dźwięki wiekowego muzyka, które złożyły się zarazem na jego pierwszą pozycją w katalogu … Blue Note Records. Lloyd przeniósł się do drugiego wydawniczego giganta, a co nas, Polaków powinno cieszyć najbardziej album ten jest rejestracją występu Lloyda na 10. edycji festiwalu Jazztopad. Warto pamiętać, że jest to wydarzenie, które w świecie jazzu znaczy bardzo wiele. Podkreśla to fakt, że od kilku lat organizatorom udaje się przekonać największe tuzy jazzu do tworzenia kompozycji na zamówienie. W taki sam sposób „zadebiutowały” utwory z Wild Man Dance. Fakt, że obecnie zostały wydane jest niewątpliwym sukcesem polskiego środowiska jazzowego, a osobom związanym z Jazztopadem należą się ogromne gratulacje.
Przechodząc do opisu zawartości muzycznej należy podkreślić, że trudno w tym przypadku mówić o poszczególnych kompozycjach. Wild Man Dance to około 75 minut spójnej, zwartej muzyki, która doskonale obrazuje obecną stylistykę poruszaną przez Charlesa Lloyda. Artysta doskonale buduje klimat, a przede wszystkim udowadnia, że w mistrzowski sposób tworzy narrację i muzyczną opowieść. Słuchając całego albumu wyraźnie odczujemy emocjonalne akcenty. Rozpoczyna się od niepokojącego brzmienia przeszkadzajek, gryzących się rytmów i brzmień. Dalej jest płynna rozmowa kolejnych instrumentów, a całość zamyka spokojniejsza końcówka. To właśnie ostatnia kompozycja tytułowa jest chyba najbardziej imponująca – pokazuje szerokie spektrum barw kolejnych muzyków i instrumentów.
Manfred Eicher z ECM to produkcyjny geniusz, który umiejętnie wydobywa każdy subtelny dźwięk, ale osoby z Blue Note odpowiedzialne za Wild Man Dance także wykonali świetną robotę. Dawne nie słyszałem tak dopieszczonego wydawnictwa koncertowego. Dobra postprodukcja sprawiła, że możemy uchwycić każdy niuans, brzmienie kolejnych solówek, a do tego świetnie nagrane zostały też mniej oczywiste instrumenty, jak chociażby skrzypce. Ze strony technicznej przyczepić się można jednak do „opakowania” tej muzyki – prosty, tani digipack, bez książeczki to zdecydowanie zbyt mało.
Wild Man Dance nie jest może albumem, który jest przełomowy albo szczególnie zaskakujący. Jest to po prostu kawał dobrego jazzu wsparty świetnym, surowym brzmieniem wynikającym niewątpliwie z ponad 20-o letniego grania w ECMie, który z tego typu klimatów słynie.