O prawdziwych bardów, nieskażonych mainstreamem i popkulturą, coraz trudniej… Raya LaMontagne poznałem właśnie jako songwritera, przy okazji debiutanckiego albumu Trouble, który zachwycił mnie swoją naturalnością, brzmieniem i swobodą, a nad całością panował jego niezwykły głos. Nie była to może muzyka na niespotykanym poziomie, ale wzruszała, cieszyła i budziła wiele wspaniałych emocji. Od tego czasu minęło 10 lat, Ray zamieszkał wraz z rodziną na ranczo w zachodnim Massachusetts i znalazł czas na przygotowanie trzech kolejnych albumów, które w dużej mierze powielały songwriterską konwencję znaną z pierwszego krążka. Nie pojawiały się znaczące zmiany w stylistyce – wciąż korzenie bluesa i country mieszały się z akompaniującą, folkową gitarą i melodyjnym wokalem. Czasem pobrzmiewało ukulele, czasem akustyk, ale cały czas były to piosenki drogi – pełne wdzięku, bez aranżacyjnych szaleństw.
Supernova to całkiem nowy rozdział w karierze Raya LaMontagne. Odpowiedzialny jest za to zapewne producent płyty, jeden z najpopularniejszych współczesnych „magików” indie-folku, Dan Auerbach. Ducha The Black Keys i rękę Auerbacha słychać przez wiele minut albumu. Proste aranżacje, surowość i naturalność zastąpiły bogatsze melodie, efekty na wokalu, zróżnicowane gitary (zarówno hawajskie, jak i akustyki) oraz brzmienie, które miesza to, co w folku najlepsze z oldchoolową psychodelią lat 60. I 70. Robi się retro-bluesowo, a Supernova jawi się jako album ciekawy i bardziej zróżnicowany od poprzedników. Czasami z folkowego Raya pozostaje naprawdę niewiele, jak chociażby w tytułowym singlu, który brzmi bardziej jak popowo-rock’n’rollowa wariacja niż poetycki song napisany na amerykańskich bezdrożach.
Czy jest tu coś co mi się nie podoba? Niestety tak. Brakuje mi tego Raya, którego poznałem 10 lat temu. Barda, człowieka naturalnego i pełnego poetyckiego artyzmu. Nieco frustrujący jest też aż tak silny wpływa Auerbacha. Doceniam jego umiejętności i świetne wyczucie łączenia klimatów retro ze współczesnym folkiem i bluesem, ale mam wrażenie, że tego typu kompozycji robi się powoli już zbyt dużo. Z drugiej strony, gdyby Ray nagrał piąty już album w identycznej konwencji można by powiedzieć „ile można”, a tak to jako fan czuję się zaskoczony. Brakuje magii, z którą go kojarzyłem, ale pojawiły się nowe elementy, które mogą sprawić, że jego kariera nabierze większego tempa, a jako artysta będzie gotowy do nowych wyzwań, które przyniosą nam jeszcze ciekawszą muzykę.