Nareszcie pojawiła się okazja do napisania paru słów o formacji Special Providence, której albumów nie mamy w naszej recenzyjnej bazie. Okazja? W zasadzie to dwie okazje. Bo po pierwsze już za kilka miesięcy muzycy przybędą do naszego kraju w ramach wspólnej trasy z amerykańską grupą Spock’s Beard, po drugie, całkiem niedawno, bo 30 marca, nakładem GEP Records ukazał się czwarty krążek zespołu.
To węgierska formacja, która powstała w Budapeszcie w 2004 roku. Pierwszy jej skład stworzyli klawiszowiec Zoltan Csery i perkusista Adam Marko, do których dołączyli gitarzysta Márton Kertész i basista István Bata. Dziś z oryginalnego składu w grupie pozostali tylko Marko i Kertész a towarzyszą im Attila Fehervári (bas) i Zsolt Kaltenecker (instrumenty klawiszowe). Warto dodać, że zarówno wśród obecnych, jak i byłych muzyków Special Providence są profesjonalnie wykształceni muzycy (ukończyli między innymi Akademię Muzyczną im. Ferenca Liszta w Budapeszcie), którzy zaangażowani są w inne projekty, komponują, są muzykami studyjnymi. Jednym słowem, nie mamy do czynienia z jakimiś muzycznymi nuworyszami, wprawiającymi się dopiero w niełatwą sztukę tworzenia inteligentnego grania, tylko z zawodowcami, którzy wiedzą i potrafią już sporo. I to słychać w ich muzyce.
Na swoim koncie mają już trzy pełnowymiarowe krążki – Space Café (2007), Labyrinth (2008), Soul Alert (2012) - a nawet koncertowe DVD Something Special z 2010 roku. Najnowszy album niewiele zmienia w ich sposobie myślenia o muzyce (odnoszę się do dwóch poprzednich płyt, które dane było mi poznać). To instrumentalne granie wciśnięte w ramy progresywnego rocka, ze sporymi ukłonami w kierunku progresywnego metalu, muzyki fusion i nowoczesnego jazzu, czy jazz rocka. No może na wcześniejszych ich albumach więcej było tych ostatnich jazzowych elementów, a ich dźwięki zbliżały się do klasyków z Return to Forever, czy powiedzmy japońskiego Kenso. Ich propozycja miała też niekiedy więcej oddechu i wyciszenia (patrz piękne Green Sun i Sajkod z bardzo dobrego albumu Labyrinth). Dziś chwilami faktycznie momentami zahaczają o Dream Theater, choć zdecydowanie bliżej im do Liquid Tension Experiment. Trzymając się zaś naszego rodzimego podwórka warto tu przywołać pierwszy album Animations (tak przy okazji... słówko o ciekawej i pewnie przypadkowej zbitce - wydane w 2006 roku pierwsze demo Animations ukazało się jeszcze pod nazwą Labyrinth.pl – dwa lata później Węgrzy tak zatytułowali swój drugi album).
Essence Of Change jest zatem zbiorem naprawdę dobrych, urozmaiconych kompozycji, pełnych dużej ilości solowych, wirtuozerskich popisów gitarowych i klawiszowych, licznych muzycznych kontrastów oraz częstych zmian tempa i nastroju. Co ciekawe, nie są to rzeczy zbyt długie, trudno też mówić w ich przypadku o jakimś przeroście formy (czytaj: technicznego rzeźbienia) nad treścią, bowiem kwartetowi udaje się operować ciekawą melodyką. Słuchaniu sprzyja do tego fajna, przestrzenna produkcja z soczyście brzmiącą sekcją rytmiczną. Posłuchajcie zresztą otwierającego całość mocnego Awaiting The Semicentennial Tidal Wave, czy jednego z moich ulubionych tu numerów, I.R.P. Dużą zaletą płyty, przy jej intensywności, jest jej długość. Panowie nie przefajnowali i zmieścili się w winylowych trzech kwadransach wliczając w to bonusowy Testin The Empathy (singiel grupy jeszcze z 2013 roku), w którym na klawiszach zagrał założyciel formacji Zoltan Csery.