Jazz to swoboda, wolność kompozycyjna i połączenia dźwięków wymykające się standardowym zasadom muzycznym. Dlatego też za każdym razem, gdy słyszę, że wykonawca zajmujący się tym gatunkiem nagra album z coverami zapala się ostrzegawcza lampka. A to dlatego, że zazwyczaj wersje, które otrzymujemy to miałkie, chilloutowe aranżacje z „ciepłym wokalem”. W ostatnich latach bardzo skutecznie przed taką oceną broniła się coverująca na potęgę Diana Krall. W 2009 światło dzienne ujrzał album Quiet Nights pełen rozerotyzowanych aranżacji, intymności i delikatnego, szepczącego wokalu. Całość brzmiała spójnie, a krążek często trafiał do mojego odtwarzacza. Poziom utrzymał Glad Rag Doll z 2011, w którym artystką sięgnęła po przeboje lat 20’ i 30’. Dynamiczne, porywające wersje zagrane z odpowiednią ilością zadziorności przypomniały, że muzyka popularna nagrywana prawie 100 lat temu miała w sobie znacznie więcej emocji niż współczesny mainstream. Gdy przeczytałem, że najnowszy album ma być bardziej stonowany i pełen muzyki dzieciństwa Diany, byłem pełen obaw. Od prostego sentymentalizmu bardzo blisko do nudnego kiczu. Okazało się, że miałem rację.
Wallflower jest płytą pechową. Miał ukazać się w październiku, ale ze względu na chorobę, artystka nie mogła wziąć udziału w promocji wydawnictwa i premierę przesunięto o pół roku. Nieoczekiwany „bonus” czasowy w niczym jednak nie pomógł. Najnowsza pozycja Diany Krall to 12 bardzo przeciętnych utworów, które szybko mijają, nudzą i po chwili odchodzą w zapomnienie. Mimo zaangażowania najpopularniejszego chyba kanadyjskiego producenta – Davida Fostera (16 nagród Grammy) i wrodzonego talentu Diany na całym Wallflower trudno znaleźć chociaż moment, który sprawiłby, że po album naprawdę warto sięgać.
Płyta zaczyna się nieśmiertelnym standardem „California Dreamin’”, w którym artystka udowadnia, że jej głos im starszy, tym ciekawszy (aż trudno uwierzyć, że ma już 50-kę na karku). Ale już automatyczna perkusja w tle i sztuczny syntezator brzmią okropnie. Do tego pojawia się jeszcze efekt wiatru, gdy wokalistka śpiewa „on such a winter’s day”. Pozostawmy to bez komentarza. Mimo wszystko i tak jest to utwór wyróżniający się na tle reszty płyty. Nudą wieje przy okazji „If I Take You Home Tonight”, „I Can’t Tell You”, “Don’t Dream It’s Over”, czy nawet odśpiewanym z Michaelem Buble “Alone Again (Naturally)” – duet ten prezentuje komercyjny jazz najgorszej odmiany. Jakby tego było mało, w drugiej części znajdziemy jeszcze kiczowaty „potworek” w postaci „Sorry Seems To Be The Hardest Word” – nudny, odtwórczy, z fatalnymi aranżacjami (proste akordy, wyjące skrzypce).
Mimo wszystko Wallflower da się przetrwać. Głównie dzięki paru momentom. Niezły jest pełen orkiestrowego rozmachu „Superstar”, chóralny „I’m Not In Love”, czy wypełniony porządnymi wstawkami gitarowymi Blake’a Millsa tytułowy „Wallflower”. Najładniejszą balladą jest ta, zaśpiewana z Bryanem Adamsem – „Feels Like Home”. Duet ten współpracuje znacznie lepiej niż para Krall&Buble, a Adams przypomina, że naprawdę potrafi pięknie, emocjonalnie zaśpiewać. Przeszkadzają jedynie nadużywane na całym albumie smyczki. Na koniec to, co podoba mi się najbardziej – zbluesowany, radośniejszy „Operator (That’s Not The Way It Feels)”. Naprawdę dobrze się tego słucha, mimo, że w utworze nadal nie można się doszukać rasowego jazzu.
Reasumując, tym razem się nie udało. Diana Krall udowodniła, że nagrywanie prostych coverów może przynieść sukces komercyjny, ale artystyczny już niekoniecznie. Wallflower to nudny, chilloutowy album praktycznie pozbawiony solówek, który może sprawdzić się jako tło do wieczornego czytania książki w fotelu. A takich płyt powstały już tysiące. Podejrzewam, że gdyby taki materiał nagrał ktoś, kto stawia pierwsze kroki na rynku muzycznym to niewielu wydawców zwróciłoby na niego uwagę.