Kolejny debiutant na europejskiej scenie progresywnego rocka a tym samym i w naszym recenzyjnym dziale. Co ciekawe, debiutant z kraju, z którego dosyć rzadko trafiają do nas płyty. Bo Light Damage to formacja pochodząca z Luksemburga. Mimo, że grupa wywodzi się z tego niewielkiego księstwa, to jej początki sięgają sąsiedniej Belgii. Tam bowiem we wrześniu 2005 roku w ramach Prog-Resiste w słynnym klubie The Spirit of 66 w Verviers spotkali się niejaki Seb (perkusja) z gitarzystą Stephanem Lecocq. Już po powrocie do rodzinnego kraju dołączyli do nich Nicholas-John (wokal, gitara, klawisze) oraz basista Frédérik Hardy i w takim składzie panowie rozpoczęli od grywania coverów Genesis i Pink Floyd. Z czasem założyciela grupy zastąpił na perkusji Thibaut Grappin a skład uzupełnił klawiszowiec Sébastien Pérignon. W tym personalnym zestawieniu muzycy zarejestrowali swój debiutancki krążek zatytułowany po prostu Light Damage, który artyści wydali własnym sumptem jeszcze w zeszłym roku a nakładem niemieckiej wytwórni Progressive Promotion Records oficjalnie trafił do dystrybucji 23 stycznia tego roku.
Niedługi, bo trwający niespełna trzy kwadranse, materiał jest koncept albumem opowiadającym historię osoby, która straciła kogoś bliskiego. Jej graficznym uzupełnieniem jest okładka przedstawiająca rozdarty i zniszczony przez lata kawałek starego materiału…
Pod względem muzycznym to zestaw sześciu, w większości dłuższych i rozbudowanych kompozycji [poza niespełna trzyminutowym i instrumentalnym F.H.B. (For Helpful Buddies)], utrzymanych w klasycznie neoprogresywnym stylu. Muzycy nie szaleją z tempem, powolnie budują swoje utwory zdobiąc je sporą ilością dźwięków solowej gitary i instrumentów klawiszowych, czasami dodając im ostrości ciętymi gitarowymi riffami. Uwagę przykuwa już pierwszy w zestawie i najdłuższy zarazem Eden, czy też prawie 10 – minutowy The Supper of Cyprianus ze świetnym, rozbudowanym i intensywnym instrumentalnie finałem. Warto zauważyć, że barwa głosu Nicholasa-Johna i jego sposób interpretacji szczególnie delikatniejszych muzycznych fragmentów przypominają ewidentnie wokal Stuarta Nicholsona z Galahad (przy okazji, wyróżnia go też lekko francuski akcent). Muzycznie zresztą też chwilami nie jest aż tak daleko od klasyków z Galahad. Wystarczy posłuchać mocnego riffowania w końcówce Heaven, aby się o tym przekonać.
Dużym ratunkiem dla współczesnego neoproga, przy całej jego wtórności, jest solidna melodyka. I trzeba przyznać, że kwintet z Beneluksu całkiem dobrze radzi sobie i na tym polu tworząc klimatyczne i zapamiętywalne kompozycje. Jednym słowem – do muzycznej awangardy może nie należą, ale słucha się ich dobrze.